Państwo równoległe w polskiej praktyce

2014-12-02 09:13

 

Kończę – i skończyć nie mogę – dziełko o tym, że nawet przy istniejących rozwiązaniach ustrojowo-systemowych (Konstytucja + ustawy ustrojowe + prawo powielaczowe + obyczaj) z powodzeniem funkcjonują „równoległości”, których sensem jest omijać Państwo, choćby było ono „wścibskie”.

Dziełko ma tytuł „l'Etat parallèle” (Państwo Równoległe, patrz: TUTAJ). Kiedy w rozmowach prezentuję jego elementy, ludzie kojarzą to albo z fundamentalizmem izraelskim (w Izraelu liczne instytucje rabinackie, ortodoksyjne, wypierają świeckie instytucje państwowe, patrz: Uri Huppert,  TUTAJ, albo z mędrcem o nazwisku Fethullah Gülen, Turkiem podejrzewanym przez rząd w Istambule o to, że jego „Hizmet” ma zastąpić państwo (TUTAJ). Nie, nieprawda, „moje” Państwo Równoległe to nie jest „wybór między zwartościami”, między Państwem istniejącym a innym państwem. O tym później.

Rysunek powyżej przedstawia w symbolicznym skrócie to, co na linii Obywatele-Samorządy-Państwo mamy w Polsce. W centrum rysunku mamy przedstawicieli społeczeństwa, zwykłych ludzi. Wokół nich wszechobecne są rozmaite państwowe prerogatywy (Państwo Wścibskie[1]), które zawsze, ale to zawsze nie są kompletne i zupełne ani klarowne, stąd ich „poszarpana” grafika na rysunku. Wokół tych prerogatyw mamy do czynienia z aktywnością prywatną (obłe kwadraciki), albo z działalnością samorządową (kolorowe łuki) w najszerszym pojęciu samorządu, jakie jesteśmy w stanie sformułować (rady, izby, stowarzyszenia, federacje, związki, gildie, cechy, wiece, zebrania, konsultacje, itd., itp.).

Koncept Państwa Równoległego – to postulat, by w rozmaitych sprawach, już uregulowanych i zawłaszczonych przez Państwo (istniejące), ale też w sprawach jeszcze „swobodnych”, obrać „oddolnie” prerogatywy, którymi „pospolite ruszenie” zarządza sobie samo i po swojemu, nie oglądając się na Państwo, jego urzędy, organy, służby, instytucje, prawa, regulacje, interpretacje, wykładnie, wścibskość.

W kontekście Państwa Równoległego możemy – na przykład – rozpatrywać instytucję małżeństwa. Oto w Polsce dopuszczalne jest, aby para, która zawarła związek w formule religijnej (tzw. ślub kościelny) – nie powtarzała tego w organie rządowym (Urząd Stanu Cywilnego). Oczekuje się, że upoważniony duchowny sam złoży w urzędzie poświadczenie zawartego małżeństwa. Jeśli „zapomni” – para przecież i tak jest małżeństwem, tyle że przez Państwo traktowana jest jak konkubinat. Zaś sam konkubinat, ten „pełny”, bez żadnego ślubu – najczęściej nie akceptowany przez kościoły – też jest małżeństwem, bo lokalna społeczność „wie i akceptuje” to że „oni razem mieszkają”, występują wspólnie, uzależniają od siebie wzajemnie rozmaite decyzje, dzielą się i wspierają dochodami i majątkiem. Akurat polskie Państwo w tej sprawie jest nad wyraz nieudolne.

Rysunek pokazuje kilka innych instytucji-rozwiązań dających się zakwalifikować jako równoległe do Państwa: zbiórki-składki[2], manifestacje[3], edukacja najmłodszych[4], energetyka[5], nisze wymiaru sprawiedliwości[6], mediacje[7].

Na rysunku wskazano też dwa przypadki, kiedy to prerogatywa państwowa jest zupełnie pomijana: mimo, że jest taka możliwość, obywatele nie udają się do urzędu, organu, służby, tylko załatwiają sprawy między sobą, albo korzystają ze znanego sobie autorytetu, choć „wedle prawa powinni” swoją sprawą zaabsorbować Państwo. I to jest ten przypadek, kiedy obywatele – w soczystym znaczeniu tego słowa[8] – obok Państwa ustanawiają samorządne rozwiązanie, nie mając ochoty ani finansować w tej sprawie Państwa, ani poddawać się jego regulacjami i rozstrzygnięciami.

 

*             *             *

Idea „l'Etat parallèle” zakłada unikanie sytuacji, w której zamiast Państwa niechcianego, podważanego, sabotowanego, ignorowanego – „wstawiane” jest inne Państwo, alternatywne, bardziej lub mniej „dopracowane”. Wręcz odwrotnie.

Największym błędem zwolenników idei samorządności, a nawet anarchizmu, jest przyjmowanie założenia o istnieniu jakiejś jednolitej „siatki samorządowej”, zupełnej w tym sensie, że szczelnie wypełniającej społeczeństwo, nie pozostawiającej „osób nie przypisanych” samym sobie. W moim koncepcie takie podejście jest „zakazane”, co oznacza, że dopuszczam powstanie „nieskończenie wielu” państw równoległych. Dlaczego w Lęborku, Bieszczadach i w Grodzisku równoległy, „pozaprawny” sposób zbierania składek ma być identyczny?. Dlaczego lista prerogatyw „wykradzionych” Państwu i realizowanych samorządnie przez obywateli – ma być wszędzie i zawsze identyczna? Przecież to jest najlepsza droga do biurokratyzacji (tworzenia nawisu prawnego) i biurokratyzmu (wykreowania społecznej nad-warstwy uprzywilejowanej)!

Wypowiadam się na ten temat używając pod-konceptów Państwa Równoległego, w postaci Swojszczyzny i Ordynacji Sołtysowskiej.

Swojszczyznę rozumiem jako taki rodzaj obywatelstwa, który wynika z umowy zawartej z lokalną społecznością przez pojedynczego obywatela, rodzinę, grupę, firmę, związek. W takiej umowie jest „lista oczekiwań” i „lista świadczeń”. Zawarcie takiej umowy – o ile wynika z dobrowolnych starań stron – wyczerpuje znamiona najbardziej dojrzałej z wyobrażanych formuły obywatelskiej, samorządnej, demokratycznej. Jeśli zdarzają się obywatele, rodziny, itd., itp., które nie chcą lub nie zdołają (banici?) zawrzeć umowy swojszczyźnianej – dojrzałe społeczności swojszczyźniane znajdą dla nich rozwiązanie zastępcze albo pozostawią to Państwu za jakąś odpłatnością-podatkiem.

Ordynacja Sołtysowska – koncept dość już rozbudowany – zakłada, że sołtysi są zarazem radnymi (opłacanymi z lokalnej składki), a także elektorami do „szczebli wyższych” (ławy sołtysowskie obierające reprezentantów i urzędników oraz funkcjonariuszy, z posłami włącznie). To „wymazuje” państwowe regulacje dotyczące wysokości diet, liczebności rad, itp. ordynacja ta zakłada też stosunkowo łatwe odwołanie sołtysów sprzeniewierzających się lokalnej społeczności, ale też „wyższych” wybrańców, np. posłów, nie realizujących wyznaczonych zadań. I – na koniec – zakłada, że nowo wyłoniony sołtys (czyli radny) czy wyższy reprezentant funkcjonuje CAŁĄ KADENCJĘ, a nie tylko czas pozostający do „powszechnego terminu nowych wyborów”. Konsekwencją jest to, że każda społeczność „sołtysowska” organizuje sobie wybory kiedy chce i w jakim trybie chce, a zasiadający w radzie gminy sołtysi mają różniące się wynagrodzenia i różne terminy trwania własnych kadencji.

Takie pojmowanie samorządności i obywatelstwa znosi, dosłownie znosi cały ten patogenny ład, uruchamiający partyjne kampanie parlamentarne, samorządowe i wszelkie inne. Różni się też od konceptu Jednoosobowych Okręgów Wyborczych (np. w wersji Prof. Jana Przystawy, promowanej np. przez Pawła Kukiza), choć mu się nie przeciwstawia. JOW ma tę wadę, o której pisze tuż powyżej: nie kwestionuje reżimu wyborczego dotyczącego terminarza wyborczego, a to tu najwięcej dzieje się patologii (choćby „betonujących” scenę polityczną), nie tylko w Polsce.

 

*             *             *

Używam od lat sformułowania „pajęcznia” na określenie przestrzeni politycznej, w której ścierają się oddolne inicjatywy (kreacje) obywatelskie i odgórne inicjatywy (kreacje) państwowe. Wewnątrz tego „frontu racji rozmaitych) mamy przestrzeń samorządów, o którą trwa ustawiczny bój od czasu, kiedy sformułowano pierwsze definicje DEMOKRACJI. Piszę o tym obficie, choćby TUTAJ, TUTAJ, TUTAJ, TUTAJ, TUTAJ, TUTAJ, TUTAJ (tak bardziej filozoficznie), TUTAJ (też trochę filozofii) czy TUTAJ.

W Polsce samorządy (rady gminy, powiatu) są całkowicie podporządkowane administracji lokalnej, realizującej wytyczone przez Państwo zadania, a budżetowanie tych zadań – coraz bardziej oderwane od treści zadań – odbywa się w państwowym trybie urzędniczo-biurokratycznym. To oznacza, że obszar „samorządów” w Polsce – na mocy Konstytucji i nie tylko – to obszar „wysuniętych placówek Państwa” a nie obywatelskiej samorządności (patrz: choćby TUTAJ czy TUTAJ).

Idea „l'Etat parallèle” zatem – to odwrócenie racji ustrojowo-systemowych, tak aby Państwo było posłuszne obywatelskiej samorządności, a nie zawiadowało nią odgórnie.

 



[1] Państwem Wścibskim nazywam takie Państwo, które nie spocznie, zanim nie ureguluje, nie obłoży podatkiem czy opłatą, nie ustanowi sprawozdawczości, inwigilacji i kontroli nad wszystkim, co „się rusza” w sprawach gospodarczych, twórczych (nauka, artystyka), społecznikowskich, domowo-rodzinnych, lokalno-terenowych, urbanizacyjnych, itd., itp.;

[2] Pod względem formalnym wszelkie składki i zbiórki powinny być „znane” Państwu, najczęściej muszą uzyskać akceptację „z pieczęcią”, są przykłady dochodzeń formalno-prawno-policyjno-prokuratorsko-sądowych w sprawie zwykłej „ściepy na piwo” – niemniej codziennie w Polsce dokonuje się setek, tysięcy spontanicznych zbiórek, częste jest też środowiskowe albo organizacyjne samoopodatkowanie się, nie rejestrowane przez Państwo;

[3] Obecnie marsze, manifestacje i podobne wydarzenia muszą być zgłaszane w urzędzie, ale często spontaniczne wydarzenia tego typu obywają się bez zgłoszenia (flash-mob?) i późniejszego „ścigania”, o ile nie powodują wyraźnej szkody materialnej i przeszkody w rutynowym funkcjonowaniu przestrzeni publicznej;

[4] Bywa, że rodzice zgłaszają w szkole lub urzędzie, że sami będą edukować swoje dzieci, które jednak potem muszą „zdać egzamin” z postępów w nauczaniu;

[5] Instalacja mikro-elektrowni (np. wiatrowej, wodnej, panelowej) czasem „omija” wymagania formalne, jeśli służy wyłącznie zasileniu gospodarstwa domowego lub pojedynczego obiektu i nie jest „włączona” do oficjalnej sieci elektro-energetycznej, niemniej Państwo wykazuje tu „wścibskość”;

[6] Federacje sportowe, izby lekarskie, korporacje prawnicze, itp. zapewniły sobie – w różnej mierze – niezależność: oficjalny, państwowy wymiar sprawiedliwości „szanuje” rozstrzygnięcia tam podjęte, nawet w sprawach z urzędu podejmowanych w innych „branżach”;

[7] Część mediacji jest „kontrolowana” przez państwowy wymiar sprawiedliwości, ale ich większość dokonuje się – niekoniecznie sprawiedliwie – „we własnym gronie” jakiegoś środowiska, np. w firmie, w związkach zawodowych, w sąsiedztwie, bez „chodzenia do wójta” albo „ciągania się po sądach”;

[8] Obywatelstwem (samorządnym) nazywam dobre, wystarczające rozeznanie w sprawach publicznych (np. lokalnych) i bezwarunkową gotowość do czynienia ich lepszymi. Przeciwstawiam je „obywatelstwu rejestrowemu”, tożsamemu z wpisaniem się w reżim PESEL, NIP, REGON, adres, telefon, konto w banku, rejestry urzędowe, sądowe i policyjne oraz zatrudnieniowe, gdzie człowiek realizuje pod przymusem cztery funkcje: sprawozdawaj o sobie, płać co nakazano, głosuj kiedy zarządzono, posłusznie znoś niedogodności. Takie „obywatelstwo” nakazuje „obywatelowi”, by wpisał się w rubryki specjalnego państwowego drewnianego języka, bo jeśli tego nie zrobi, jest przezroczysty, Państwo go „nie zna” i nie załatwi mu nic. A jeśli obywatel chętnie „przebywa poza drewnianą kratownicą rubryk” – to Państwo i tak go odnajdzie i poskromi za ucieczkę do szarej strefy;