Dlaczego myślę, że pierdyknie?

2015-12-01 18:07

 

O tym, że sądzę, iż kończy się formuła „uniwersalna” dla gospodarki, polityki i wszystkiego co stanowi kulturę (idee, art, media, prawa), zaproponowana przez Białego Człowieka – piszę wciąż od nowa, a najpełniej chyba w tekście „Od Kręgu Polarnego ku Zwrotnikowi Raka” (TUTAJ). Piszę tam, że o ile dziś „punkt ciężkości” globalnej misji cywilizacyjnej leży na Północy globu – o tyle przyszłość – po przejściowym okresie dominacji formuły chińskiej (harmonia, równouprawnienie) – należy do przesłania cywilizacyjnego dziś reprezentowanego przez Indie i Południową Amerykę. Formuła „techniczna” przeistoczy się w formułę duchowo-wegetarną. Mam nadzieję, że Czytelnik rozumie, iż nie ma w tym żadnego wątku rasistowskiego (był on raczej w dominacji „białych”).

Oczywiście, aby wzeszło nowe, musi nastąpić zmierzch starego. A owo stare ma silne argumenty: Rosja – surowce, subpolarny matecznik i zbrojenia (w tym kosmos), Europa – helleński mit założycielski, rzymskie odruchy prawne i chrześcijańskie wartości wywiedzione z najstarszych cywilizacji bliskowschodnich, Ameryka zaś – nadzwyczajną skłonność do drenowania globu z jego żywotnych sił duchowych i intelektualnych za miraże. Ich bankructwo jest nieuchronne właśnie dlatego, że świat uczy się – powoli lecz konsekwentnie – odmawiać Rosji, Europie i Ameryce „dokarmiania” tych trzech żywiołów kontynentalnych, uczy się „samowystarczalności” opartej na odmówieniu sobie „darów” białego człowieka.

Jest kilka widomych znaków upadania Północy.

Zacznę od czegoś, co zwykliśmy nazywać sportem, a nie ma ze sportem niczego wspólnego, o ile sport rozumiemy jako przyjazną rywalizację dżentelmenów przynoszącą zdrowie i rozładowującą napięcia. Dziś – na początku III Millenium – nie ma w sporcie ani przyjaźni, ani rywalizacji, ani dżentelmenów czy dam, ani zdrowia, ani rozładowania napięć. Nie ma w sporcie sportu. W to miejsce mamy odpowiednio intrygi, ustawiane wyniki i ustawki kibiców, chamstwo i prowokacje, , przetrenowania i kontuzje oraz doping, państwo w państwie federacji sportowych. A przede wszystkim mega-biznes. Każde zawody sportowe są świętem, a choćby świątkiem biznesu, który wnika nie tylko w wizualną stronę widowiska, ale też generuje odpowiadające sobie rezultaty zawodów. Im bardziej widowiskowy sport (a nawet popularność kształtuje się metodami socjotechnicznymi) – tym bardziej oczywiste jest „zakulisowe” dyktowanie sportowi, co ma robić i mówić, a dotyczy to nawet ruchu zwanego olimpijskich i reprezentacji krajowo-narodowych.

Od mediów – przede wszystkim „tradycyjnych”, czyli prasy, radia czy telewizji – oczekuje się, że będą informować, uczyć, bawić, wychowywać, służyć. W to miejsce ostała się wyłącznie funkcja „wychowawcza”, która sprowadza się do wmawiania czytelnikom, słuchaczom i widzom jakiegoś zestawu racji i odruchów. To „upoważnia” media do głoszenia nieprawdy, do serwowania skandali i porażających ekstremizmów, do grania na najprostszych, najniższych instynktach i gustach odbiorcy. Niemal jednocześnie do obiegu światowego weszły pojęcia „globalnej wioski” (The Gutenberg Galaxy, 1962) i „czwartej władzy” co prawda w książce On Heroes and Hero Worship, w 1787 przypisał to sformułowanie Edmundowi Burke, ale jako to działa – pokazały naocznie prezydenckie debaty telewizyjne w USA - 1960 i afera Watergate 1972), a indoktrynacja w mediach to „najlepszy”, najskuteczniejszy i najtrwalszy w skutkach spustoszeniowych sposób oddziaływania na gusta i preferencje polityczne.

Jestem autorem – czerpiąc z tego dumę – pojęcia Twierdza Konstytucyjna. Nazywam tak swoisty kulturowy (systemowo-ustrojowy) mur zbudowany z immunitetów, certyfikatów, upoważnień, prerogatyw, norm, standardów, procedur, algorytmów, dopuszczeń, ale też kumoterstwa i nomenklatury: za tym murem rozlokowują się „elity” biznesowe, polityczne, medialne, służby sekretne i jawne, a nawet przestępcy działający „lege artis” – i zza tego muru, bezpiecznie i bezkarnie, łupią Kraj (jego zasoby, dobro wspólne) oraz rażą Ludność rozmaitymi samozwańczymi, na przykład przeciw-konstytucyjnymi „kwestami” (podatki, abonamenty, akcyzy) i oraz koszarują tę Ludność w opresyjnym reżimie (skarbówka, wymiar sprawiedliwości, alerty, presja ideologiczna). Z tego wywiodłem kolejne pojęcie, rozszerzające koncept „Układu” (zielonego stolika), nazwałem je Pentagramem i zaliczam do niego Pentagram, czyli zarządzające Zatrzaskami Lokalnymi, klikami, koteriami i kamarylami mega-biznes, mega-służby, mega-media, mega-gangi i mega-służby.

Kolejnym aspektem jest swoista koincydencja Państwa Stricte i Budżetu Fokusowanego. Państwo (urzędy, organy, służby, prawa, regulacje) nie jest tworem jednorodnym, jest bowiem wyraźnie przepołowione na tę część, która pracuje w miarę jawnie (przede wszystkim Państwo Adekwatne, np. resorty merytoryczne: gospodarka, kultura, sprawy społeczne, administracja (w tym terenowa), edukacja, nauka, rekreacja) oraz na tę część, która jest ukryta za parawanem tajemnicy państwowej, bezpieczeństwa, certyfikatów i dopuszczeń (szczyty dyplomacji, armii, policji, sądownictwa, organów kontrolnych). W takich warunkach pełna jawność i klarowność Budżetów jest właściwie niedopuszczalna, nawet wobec zatwierdzających je parlamentarzystów i radnych. Z Państwa Stricte emanuje też przeciw-konstytucyjne podejście Państwa do Budżetów: mniej istotne dla decydentów są źródła Budżetów (czyli pomyślność Kraju i Ludności oraz Gospodarki), a najbardziej – same Budżety (choćby się wszystko zawaliło, Budżet musi być nie mniejszy niż…).

Porażający – szczególnie na Północy globu – jest narastający deficyt kultury, mierzonej zarówno dorobkiem uniwersalnym odkładającym się w dziedzictwo, jak też formą publicznego obcowania. W dziedzinach „art” mamy do czynienia z ciążeniem ku skandalom i performansom, gdzie egzaltacja przenosi się ku drażnieniu gustów, podkreślaniu obsesji, obrażaniu czegoś, co w kodeksach zapisano jako „uczucia”, agresywnym atakowaniu dźwiękiem, kolorem, natężeniem światła, kontrastem, pornografią (epatowaniem poprzez wulgaryzowanie spraw intymnych, nie tylko seksu). W dziedzinach gospodarczych świat przesunął się w kierunku monumentów z jednej strony (mega-marki, mega-firmy, mega-projekty, w tym architektoniczne, przesłanianie sztucznym tego co naturalne), a w sferze obcowania i komunikacji dominacja „asertywności” (oznaczającej odczłowieczenie, tupet, bezczelność, chamstwo), plugawe słownictwo i gesty, wynoszenie prywatności i intymności „na widok”, rwactwo zamiast przedsiębiorczości, powierzchowna erudycja, brak jakiejkolwiek ogłady w czymkolwiek, wszechobecna agresja.

Listę można wydłużać: mamy do czynienia z ewidentną histeremą moralną, czyli odcinaniem od systemu wartości kolejnych filarów etycznych, bez których – okazuje się poniewczasie – powstają rozmaite dolegliwe deficyty, dużo bardziej uwierające niż „odcięte” normy i obyczaje. Mamy do czynienia z przeobrażeniem fenomenu Pracy w fenomen Zatrudnienia, co „pozwala” kulturowo rozdzielić wysiłek-trud od wynagrodzenia-dochodu i rodzi liczne patologie, na przykład taką, że wielkie liczebnie bezrobocie stoi „naprzeciw” wielkiej ilości pracy pilnej do wykonania, ale „nieopłacalnej”. I tak dalej.

 

*             *             *

W mojej ocenie wszystko to jest oznaką rozkładu formuły komercjalnej – która od ponad tysiąclecia (począwszy od symonii) – narzuca swoje „antywzorce” Europie, w od niej ku Ameryce i Rosji, stamtąd zaś na cały świat. Formuła komercjalna najwyraźniej wyczerpała swoją Pasjonarność, od początku zresztą nosi w sobie „grzech pierworodny”, polegający na usiermiężnianiu rzeczywistości, które da się opisać zawołaniem „wszystko na sprzedaż”. Jej trzema najbardziej spektakularnymi manifestacjami są (por.: TUTAJ):

Paradoks dziongo-bongo

 

Trociny są z różnych powodów pożywne i strawne, ale słabo kojarzone z konsumpcją spożywczą. Nie przeszkadza to rwaczowi dojutrkowemu zmielić trociny na masę, skleić ją jakimś syropem, polać z wierzchu czekoladą, przysypać kaszką kokosową, uformować w fikuśne batoniki i opakować w papierek, że ślinka cieknie. Łatwo uzyskuje certyfikaty spożywcze i sanitarne, bo faktycznie nic szkodliwego w takim batoniku nie ma. I jeszcze patentuje swój „wynalazek”. Po czym uruchamia w mediach kampanię reklamową, w wyniku której niemal wszyscy konsumenci po jakimś czasie zrozumieją, iż ich życie bez codziennego batonika dziongo-bongo jest marne, pozorne, nijakie, do kitu, bez sensu, miałkie i niemodne. Sprzedawcy-rozwoziciele batoników honorowani są prowizjami. Teraz już tylko katastrofa może zablokować spektakularny sukces batonika na „rynku”. Aż do pojawienia się konkurencyjnego, „jeszcze lepszego” batonika. Podsumujmy: chociaż prapoczątki gospodarowania polegały na sprawnym łączeniu rzeczywistych potrzeb z ich równie rzeczywistym zaspokajaniem, to gospodarka i ekonomia doszły do takiego „profesjonalizmu”, że poważny w nich udział (naprawdę poważny) mają nierzeczywiste potrzeby wykreowane przez tych, co są biegli w „kształtowaniu rynku” oraz równie nierzeczywiste ich zaspokajanie, bowiem rwacze dojutrkowi zadowalają się „ugraną” kasą albo nawet samym naszym podpisem-zobowiązaniem, po czym ograniczają się w większości do markowania, udawania usługi.

 

Paradoks Enola Gay

 

Enola-Gay – to nieoficjalna nazwa bombowca Boeing B-29 Superfortress, który w dniu 6 sierpnia 1945 roku zrzucił bombę atomową Little Boy na Hiroszimę. Zwracam uwagę na zabawne, uczłowieczające nazwy samolotu i samej bomby. Obok miał lecieć "The Great Artiste", wyposażony w aparaturę kontrolno-pomiarową przeznaczoną do określenia efektów wybuchu oraz samolot z numerem 911, z obsadą naukowców wyposażonych w kamery i sprzęt do fotografowania. Do rzeczy. Udusić własnoręcznie człowieka albo go zasztyletować może ktoś wyłącznie w wielkich emocjach, w patologicznych warunkach albo samemu będąc ciężko zdegenerowanym, do leczenia. Łatwiej znosi nasze sumienie, jeśli zastrzelimy kogoś „bez obcowania cielesnego” z nim, jeszcze łatwiej jest wystrzelić z wielkiego działa i zburzyć w nieodległym miasteczku kilka zamieszkanych domów. Albo wysłać rakietę na dalekie miasto. Zrzucenie bomby z samolotu to już bułka z masłem. Niektórzy nawet dostają za to odznaczenia za bohaterstwo. Zauważmy, że degenerat morduje jedną, dwie osoby, pacan ze Szwecji wystrzelał kilkadziesiąt osób, a bohaterowie z Enola Gay uśmiercili bezpośrednio do 90 tys. cywilów. Kariera w gospodarce wygląda podobnie: jeśli straganiarz nas w żywe oczy „oskubie” na 2 złote, to naraża się co najmniej na bluźnierstwa, ale jeśli sieć „usługowa” okrada z gabinetów miliony naiwnych na miliardy złotych – menedżerowie dostają premie.

 

Paradoks wspólnego pastwiska

 

To paradoks znany od dawna, służący w akademiach do ośmieszania „wspólnej własności”. Otóż w ramach dobrosąsiedzkich stosunków hodowcy zwierząt trawożernych połączyli swoje małe łączki w duże pastwisko, a swoje zwierzęta wypuszczają odtąd na tą wielką trawiastą przestrzeń. Dopóki gospodarowali oddzielnie, znali umiar, wiedzieli ile zwierząt wypasie się na spłachetku trawy bez szkody, bez jej „pustynnienia”. Ale kiedy na wspólnym pastwisku pojawiło się wiele zwierząt, jeden z nich pomyślał: dorzucę ukradkiem jedno moje zwierzę, nic się nie stanie, nikt nie zauważy. Niestety, podobnie pomyślało kilku innych, w ten sposób przekroczona została wydolność pastwiska, zanikła jego zdolność do odrastania trawy, do odtwarzania stanu pierwotnego, zatem dość szybko pastwisko zostało wyjałowione, co skończyło się niedożywieniem zwierząt i poważnymi wzajemnymi pretensjami sąsiadów-wspólników. Krytycy wspólnej własności opatrują tę sytuację komentarzem: gdzie wielu wspólników, tam brak gospodarza. Ja wolę jednak zauważyć, że cywilizacyjnie człowiek stworzył cztery wielkie wspólne pastwiska: Administrację, Infrastrukturę, Finanse (fundusze, budżety, ubezpieczenia, bankowość) oraz Politykę (samorządy, urzędy, organy, prawa i reguły, kontrole, uprawnienia, certyfikaty, normy, standardy). To tam najlepiej ujawnia się paradoks wspólnego pastwiska.

 

*             *             *

Zwykłem nie mieszać dwóch porządków: krajowego i międzynarodowego. Ale w przypadku powyżej wskazanych „kalectw” sytuacja jest „umiędzynarodowiona”, tyle że Polska ma manierę dodatkowego samo-wykrzywiania, zamiast terapii leczniczych, korygujących, naprawczych.

Można i trzebaby pokusić się o jakiś projekt wyhamowujący opisane tendencje, odwracający wektory zmian. Od czasu do czasu Polakom daje się takie nadzieje. I teraz właśnie w takiej nadziei (natychmiast obrzydzanej przez zwolenników „starego”) tkwimy.