Debilitat aclaparador. Побої, шкода, лизання – po katalońsku

2017-10-03 08:59

 

Nie znam mowy katalońskiej, ale mam wrażenie, że moje tytułowe sformułowanie jest co najmniej zrozumiałe co do zamiaru: chodzi mi o „przemożną, obezwładniającą słabość”. O ten rodzaj paraliżu, który pozwala z maniacko wielką siłą tłuc tępo głową w mur – ale przeskoczyć go czy obejść – na to nie ma pomysłu.

Piosenka, którą w Polsce znamy jako „Mury” – to katalońska przypowieść o rozmowie ze starcem imieniem Siset, napisana przez pieśniarza Lluisa Llacha: oto jesteśmy wszyscy uwiązani do pasterskiego pala (l’estaca), przez co nie możemy pójść w swoją stronę, dokąd dusza zapragnie, tylko tkwimy w miejscu nam wyznaczonym, gdzie nas wypasają i niewolą.

Ale możnaby się „sprężyć” i uwolnić. W katalońskim refrenie Llacha mamy tak (tłumaczenie moje[1]):

Si estirem tots, ella caurà 
i molt de temps no pot durar, 
segur que tomba, tomba, tomba 
ben corcada deu ser ja. 

Si jo l'estiro fort per aquí 
i tu l'estires fort per allà, 
segur que tomba, tomba, tomba, 
i ens podrem alliberar.

Jeśli naprzemy – padnie pal.
Czasu niewiele trzeba nam
Pewne, że padnie, padnie, padnie
Podgnił już, więc ustąpi nam


Więc jeśli szarpnę raz i dwa
To samo ty, i wielu z nas
Na pewno padnie, padnie, padnie
Wolność możemy sobie dać

Oryginał L. Llacha: https://www.youtube.com/watch?time_continue=2&v=Y3xdau3dZFU

To samo w mowie oksytańskiej: https://www.youtube.com/watch?v=CI7vvEbrqP4

 

Piosenka w kolejnych zwrotkach opowiada, że wystarczy na chwilę „odpuścić” zmagania z palem – a on od nowa rośnie i nabiera sił: stary Siset już niestety odszedł porwany przez złe wiatry, a nam ręce krwawią i puchną, pozostaje śpiewać naszą pieśń, która nas trzyma przy nadziei. Pieśń o tym, że „na pewno padnie, padnie, padnie”, choć jak dotąd same zgryzoty i rosnąca niemoc...

/Lluis Llach – l’estaca. Wystawa "Pensament, poema, cançó", Vilanueva y Geltrú , jesień 2015/

Igram sobie z tą piosenką, bo jej polska wersja jest zwodnicza, bardziej nieustępliwa, „mur Kaczmarskiego” jest mniej oporny od „pala Lliacha”, z konfrontacji z tym murem nie wychodzi się posiniaczonym i bezradnym, zwycięża się nieuchronnie – i cześć. Polak potrafi? Huraaaa!

 

*             *             *

Wracam do swoich notek, z dwóch ostatnich dni, które napisałem w „sprawie katalońskiej”. Katalońscy „persones” dali się wrobić swojemu „zarządowi autonomicznemu”, tak jak Polacy dali się wrobić w „odwróconą Solidarność”. Nad Wisłą dziesięć milionów rozentuzjazmowanych przeciwników „reżimu” zatrzęsło nim skutecznie, na co „reżim” zareagował zrazu stanem wojennym, a po jakimś czasie poświęconym na „unormowanie” emocji – wchłonął przywódców oporu pod pozorem zmiany na lepsze. Dziś każdy widzi, że ustrój Rzeczpospolitej jest dużo bardziej paskudny dla szarego człowieka (gospodarczo, politycznie, kulturowo) niż ten obalony: te słowa nie oznaczają koniecznie „pochwały komuny”, tylko akcentują przewrotność „zwycięstw rewolucyjnych”.

Teutoński koncept Europy polega między innymi na „rozmemłaniu” państw rozumianych tradycyjnie: stąd UE tak chętnie wspiera rozmaite Euroregiony, klimaty „pogranicza”, autonomie. Ale – uwaga – wspiera nie dla ich urody samorządnej, tylko by przechwycić rozmemłane państwa pod brukselskie, „uniwersalne” reguły, standardy, certyfikaty, normy, algorytmy.

Dlatego obecny spazm kataloński trzeba widzieć jako okazję (jeśli nie narzędzie), którą teutońscy brukselczycy użyją na szkodę Madrytu, ale nijak nie wesprą Barcelony.

Wolałbym zatem, aby Czytelnik właściwie odczytał na przykład sposób rozumowania, jaki zawarłem w notce „Katalonia. Podtrzymuję pogląd”, TUTAJ: https://publications.webnode.com/news/katalonia-podtrzymuje-poglad/ . pogląd brzmi: Generalitat de Catalunia (organ kierowniczy Autonomii Katalońskiej) – to prowokatorzy, którzy grając na katalońskich tęsknotach wyzwolili „oddolną pasję ludową”, uruchomili rewoltę, przez co upiekli kilka pieczeni naraz:

1.       Podpuścili „madryckich” do paskudnych działań „w obronie Konstytucji i prawa”;

2.       Pozwolili Europie (UE) na jeszcze paskudniejszą „dyplomację” w stylu „tak, ale”;

3.       Spowodowali realne zagrożenie dla katalońskiej autonomii, już „pacyfikowanej”;

4.       Odesłali „na szczaw z mirabelkami” ideę „indignados”, rewindykacji społecznych;

Oczywiście, w świadomości „medialnej”, ale przede wszystkim w świadomości katalońskich „persones” towarzystwo Generalitat de Catalunia jest poza wszelkim podejrzeniem, gdy tymczasem to ono nawarzyło piwa, i dam sobie uciąć, że z wyrachowaniem. Na tym właśnie polega „zwycięska porażka”, że prowokatorom przyznaje się tytuły do chwały, zamiast ich – po kozacku – rozliczyć, tak jak w „kraju porohów” rozliczano atamanów, niosących zgryzotę (побої, шкода, лизання) zamiast zwycięskich kampanii.

Na pal ich!



[1] Mowa katalońska jest bliższa dialektom oksytańskim, obecnym na południu Francji, po drugiej stronie Pirenejów. Moje doświadczenie z dzieciństwa (przed)szkolnego obejmuje np. mowę kaszubską (kaszëbizna, albo oficjalnie kaszëbsczi jãzëk), której używali moi koledzy „z klasy”: doświadczenie to mówi, że bierne opanowanie czyjejś mowy-gwary-dialektu jest stosunkowo proste, jeśli się wprawić metodą „osłuchania” o charakterze niemal „muzycznym”. Kolejnym moim krokiem „językoznawczym” były podróże środkowo-europejskie i rosyjskie: co kilkadziesiąt kilometrów ludzie „miejscowi” mówią inaczej, co zresztą pozwala im bezbłędnie zdefiniować, skąd przybywa „nowy-obcy”. Podobnie zatem każdy, kto zna „literacki” język hiszpański – rozumie niemal wszystko, co mówią do siebie Katalończycy;