Wystarczy podpuścić, czyli ruska gra

2011-01-17 10:23

 

Nie jestem od spraw technicznych ani od lotnictwa, a nawet od polityki. Miałem więc głosu nie zabierać. Ale widzę bezradność komentatorów , więc swoje trzy grosze…

 

Próbuję spojrzeć na katastrofę wszechczasów nieco przymrużonym okiem, choć absolutnie bez kpiny czy szyderstwa. Sekwencja wydarzeń prowadzących do lotu 10 kwietnia – to długi ciąg „podpuch” ze strony rosyjskiej.

 

Najpierw uznali, że tak ważne wydarzenie (od dawna planowane), jak uznanie Katynia za stalinowski czyn upiorny, nie może dać satysfakcji rusofobowi, jawnie depczącemu wszelką rosyjskość, lepiej niech to będzie Tusk, który ma jeszcze tę zaletę, że w Europie uchodzi za „swojego”. Stąd manewry z kwietniową wizytą Prezydenta w Rosji, na które dał się złapać zarówno Tusk, jak też Kaczyński: już prawie bez udziału Rosjan pożarli się między sobą w tej sprawie, na koniec nie bez uszczypliwości, i nie bez kampanii politycznych w tle, „uzgodnili” dwie odrębne wizyty, każda bizantyńska w składzie i zamaszystości organizacyjnej tego, co „już na miejscu” i tego co „po powrocie”.

 

To był początek tragedii.

 

Jej finał miał też swoją uwerturę w dniu 10-go kwietnia: lądujący wcześniej „Jak” odbył lot w stylu „drzwi od stodoły”. Bez szczegółowego raportu o pogodzie, bez porozumienia z lotniskiem „Siewiernyj”, bez zgody na lądowanie, ignorując wszelkie „ruskie” uwagi (niezrozumiałe, bo w „Jaku” znajomość rosyjskiego była taka sobie), w warunkach daleko poniżej dopuszczalnego minimum. Udało się, tak jak udawało się pod Samosierrą, pod Monte Cassino, pod Radzyminem – i w wielu miejscach. Polska fantazja jest powszechnie znana i nie w każdym kraju uchodzi za bohaterstwo, częściej kojarzona jest z brakiem rozsądku i roztropności.

 

Lot Tupolewa z Prezydentem na pokładzie – kolejna seria podpuch. Wszak „właściwe” uroczystości odbyły się 7-go, tak rozumowali Rosjanie, którzy ostatnio zawsze za właściwe uznają te wydarzenia, w których bierze udział Putin. Dziwić się im?

 

No, skoro „ich” Prezydent chce koniecznie przylecieć – dobra, obsłużymy, ale bez przesady. I dalej: chcą mieć na pokładzie naszego „lidera” (odpowiednik pilota dla statków wpływających z redy do portu) – pomyślimy. O, już się zniecierpliwili, nie chcą. Tak trzymać.

 

Już lecą, już punkty kontroli na trasie meldują.

 

A teraz lądowanie. Nie, no nie da się lądować, nasz Iljuszyn próbował, ale się nie dało. A ci się uparli. Co robić, co robić – pyta wieża tych, co ich trzeba zapytać w razie nadzwyczajnej niejasności. Chcą – niech lądują, nam nic do tego – jest odpowiedź. Jak nie zezwolimy, to będą jazgotać, miesiącami nam spokoju nie dadzą, no, to dajmy im jedną-drugą techniczną instrukcję typu „na dwoje babka wróżyła”, jak tę, że na 100 metrach decyzja jest po ich stronie, to i tak naciąganie norm, niech sami użyją rozumu i kwalifikacji….

 

U…, co robić, co robić, katastrofa!

 

 

*             *             *

Piloci, którzy wykonywali zadanie za wszelką cenę, mimo sygnałów i danych - również technicznych – by nie lądować – ci piloci nie żyją. Zauważę dziwne milczenie i bezradność drugiego pilota, ale zostawiam to fachowcom, w tym psychologom, oraz ewentualnie tym, którzy znają z autopsji koleżeńskie stosunki wewnątrz załogi. Automatyzmu „algorytmicznego” nie było tam na pewno. Przeciętna drużyna wojsk zmechanizowanych ma tego automatyzmu więcej.

 

Przed żadnym audytorium – również Ostatecznym – nie wytłumaczą się piloci z tego, że mimo wszystko lądowali. Jeśli Ruscy bruździli – trzeba było odlecieć, a potem się na nich wyżyć medialnie. Ale nie, my Samosierra, Monte Cassino, Radzymin, na pohybel Ruskim, pokażemy, jak to się robi.

 

Z nagromadzenia technicznych błędów (nikt nie zaprzecza) wynikać może tylko jedno: co innego niż instrukcje techniczne i procedury lądowania zaprzątało uwagę załogi, a przynajmniej pilotów. Na przykład życzeniowe wypatrywanie ziemi, przecież musi tu gdzieś być! Nie oskarżam, nie przesądzam, ale każdy, kto jeździ choćby rowerem, wyhamuje, odpuści, kiedy nie widzi drogi.

 

Z ostatnich, niecenzuralnych okrzyków wnioskuję, że odezwał się ktoś, w kim tliła się obawa przed nieszczęściem, ale nie czuł się na tyle „decyzyjnie”, by dać tej obawie wyraz konkretną czynnością albo komendą. Bo ten krzyk brzmiał jak „a nie mówiłem”.

 

 

*             *             *

Jeden z moich komentatorów na Salonie24 napisał: „Nigdzie poza Polską nie zdarzyło się, aby katastrofie uległ samolot przewożący pierwszego obywatela. Tego typu loty są najbezpieczniejsze z możliwych i każdy poważny kraj z najwyższą starannością dba o zdrowie i życie swoich VIP-ów. Tymczasem w Polsce mieliśmy serię wydarzeń, które ukazują w całej pełni bylejakość państwa. 10 kwietnia 2010 r. była katastrofa smoleńska, a w 2003 r. w wypadku lotniczym o mało nie zginął ówczesny premier Leszek Miller. Doszło do serii awaryjnych lądowań i awarii statków powietrznych służących do transportu najwyższych przedstawicieli władzy. W 1999 r. marszałek Senatu Alicja Grześkowiak przeżyła dramatyczne awaryjne lądowanie w Arabii Saudyjskiej, gdy rządowy jak uległ uszkodzeniu. W 2004 r. nastąpiło awaryjne lądowanie samolotu z premierem Markiem Belką w Chinach w drodze do Wietnamu, w grudniu 2005 r. awaria maszyny uniemożliwiła wylot z Wiednia prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, a w grudniu 2008 r. awaria samolotu zatrzymała prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Mongolii podczas jego lotu z wizytą do Japonii”.

 

No – dodam – i ta nieszczęsna CASA, która runęła 23 stycznia 2008 r. Rozbił się polski samolot wojskowy. Zginęło 20 osób z wierchuszki dowództwa.

 

Oczywiście, i tym razem były zalecenia pokontrolne…

 

 

*             *             *

Kiedy już stało się najgorsze, każdy „ruski” w lot pojął, że „będzie na nas”. Proste ukrywanie danych, informacji, nagrań, przesłuchań – to jedno. Ważniejsza jest podpucha.

 

Członkowie rodzin przesłuchiwani jakby sami zawinili – niewątpliwie byli podpuszczani. Pan Klich sterczący między Ruskimi w MAK – podobnie. Jerzy Miller proszący o materiały – tym bardziej. Najbardziej podpuszczono Tuska, bo ten miał inne zmartwienia na głowie (kampania prezydencka). Godził się na wszystko, bo dobrze jest przyjaźnić się z niedźwiedziem, a źle jest go trącać.

 

No, i powstał raport, ogłoszony w chwili, kiedy Tusk śmigał po stokach na urlopie, pod nieobecność Klicha, z wstawioną chytrze informacją „alkoholową” i refleksjami o stanie szkolenia w polskim lotnictwie, a nawet o Gruzji. Wiadomo, co się stanie: MAK odbębnia proceduralny obowiązek przed światem, a Polaczkowie mają kilka naraz pętli, które sobie sami przerzucają z szyi na szyję. Aż zbaranieją.

 

Cóż, jak na razie udało się…

 

 

Kontakty

Publications

Wystarczy podpuścić, czyli ruska gra

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz