W życiu nie potępię terrorysty

2013-12-20 05:40

 

/a jeśli już, to prędzej tego wyposażonego w prerogatywy państwowe i pogardę dla racji szarego człowieka/

 

Pensylwania. Mała miejscowość Nickel Mines. Zamieszkała niemal wyłącznie przez Amiszów, pobożny lud stroniący od pokus cywilizacji, zajęty czynieniem ziemi sobie poddaną i w ogóle czynieniem codziennego dobra. Szkoła. Od głównej trasy prowadzi tu wąska asfaltowa ścieżka. Długa i pozbawiona znaków rozpoznawczych, a już na pewno blaszanych znaków stojących przy drogach na całym świecie. To tak, jakby wjazd do garażu ciągnął się przez kilka mil. 2 października 2006 roku wszedł do szkoły 32-letni mleczarz Charles Roberts i zastrzelił pięć uczennic, po czym odebrał życie również sobie. Charles nie był Amiszem. Z jakichś powodów popełnił tego dnia spektakularne samobójstwo, w które wciągnął tych kilka dziewcząt.

Słyszałem, że żona Charlesa, kiedy następnego dnia zobaczyła delegację starszych Amiszów zmierzających ku jej domostwu, wystraszyła się nie na żarty. Co prawda, ten lud znany jest z tego, że wybacza bliźniemu jego niecnoty i szaleństwa, nawet wielkie, ale w takiej sytuacji…

Starsi weszli do jej domu, złożyli jej kondolencje w związku ze śmiercią Charlesa, po czym zapytali, w czym mogą jej pomóc, bo przecież teraz została sama, bez męża. Uzbierali jakąś kwotę i jej przekazali, żeby miała na czas, zanim na nowo sobie zorganizuje życie. Szczerze jej współczuli i nawet najmniejszym gestem, słowem, wyrazem twarzy nie dokonali na niej linczu.

Wieże Światowego Centrum Handlu, w ludnej amerykańskiej metropolii. Kilku straceńców porywa samoloty i popełnia na tych wieżach samobójstwo (potem okaże się, że rytualne), pociągając za sobą pasażerów pilotowanych przez siebie samolotów oraz zaskoczonych sytuacją pracowników tych wielkich do nieba biurowców.

W odpowiedzi (w zemście) USA wali na oślep na Bliskim Wschodzie i w Azji Środkowej, gdzie giną setki tysięcy ludzi, gdzie wyłuskuje się jak wszy każdego, kto „na oko” wygląda na terrorystę, przewozi się go do sekretnych dziupli w kilku „trzecich” krajach i tam znęca się nad nimi okrutnie, z zimną krwią, licząc na to, że może ktoś, może kiedyś coś widział i słyszał, a poddany nieludzkim torturom przypomni sobie…

 

*             *             *

Każdy, kto podnosi rękę na drugiego człowieka – zasługuje przede wszystkim na uwagę. Bo pierwszą myślą, jaka powinna przyświecać obserwatorowi albo ofierze – to pytanie: co w nim pękło, co mu jest, że stał się agresorem? Czy zło, które sieje, jest objawem choroby, a może bezsiły? Nikt nie ma upoważnienia, by człowieka używającego niszczycielskiej przemocy traktować „na dzień dobry” jako zdegenerowanego zbrodniarza. Jeśli takim jest – niech okaże się w wyniku eliminacji innych przyczyn jego nieludzkich działań.

Jest oczywiste, że Charlesowi należała się kara za jego czyn. Ale równie oczywiste powinno być przeprowadzenie bezstronnej analizy przyczyn, dla których on swój czyn popełnił. Bo to zapobiegnie innym – jakże licznym w Ameryce – podobnym aktom.

Jest oczywiste, że piloci porwanych samolotów celujący w ważne amerykańskie budynki popełnili zbrodnię. Ale reakcją nie powinna być – jakże niewspółmierna – zemsta, tylko zastanowienie się nad społecznymi przyczynami, dla których ktoś porywa się na taki czyn.

Jednostki chore – w każdej biologicznie żywej społeczności są takie – dokonują agresji bez swojej winy. Są groźne dla otoczenia i siebie „bez świadomego powodu”. Wymagają opieki, empatii, doglądania – chyba że rezygnujemy z człowieczeństwa i „zapuszkujemy” je w psychiatrykach albo eksterminujemy do skutku.

Jednostki uciskane – poprzez biedę i wyzysk, poprzez zniewolenie i przemoc, poprzez dyshonor i naruszanie ważnych dóbr osobistych, poprzez ustawiczne „potrącanie” dosłowne i symboliczne – nie wytrzymują napięcia, ponosi je temperament i chwilowo przepoczwarzają się w bestie nie do powstrzymania.

Jeśli zdarza się, że ucisk ma charakter nie jednostkowy, ale zbiorowy, społeczny – to strona uciskana dojrzewa społecznie, a potem kulturowo, do reakcji zorganizowanej. Z pobudek ideowych, politycznych, religijnych, rasowych, ekonomicznych, genderowych, itd., itp. W takiej zorganizowanej reakcji najlepiej się czują jednostki awanturnicze, o specjalnym budzącym niepokój temperamencie i predyspozycjach, ale myli się, kto utożsamia terroryzm z bandytyzmem. Bo bandytyzm jest owocem niskich pobudek i danego im upustu, a terroryzm zaczyna się od pobudek szlachetnych, choć w formie „realizacyjnej” niczym już od bandytyzmu się nie różni.

Jestem zwolennikiem poglądu, że terroryzm rodzący się tak jak to opisałem – to zorganizowana reakcja na terror „odgórny”. I tu jest pies pogrzebany.

Jest WŁADZA. Fenomen społeczno-polityczny, polegający na tym, że z jakiegoś powodu nieliczni decydują o losie licznych. Czasem na mocy jakiejś sympatycznej legitymizacji, czasem w wyniku uzurpacji, czasem na skutek zwykłego, bandyckiego zamachu na wolność pozostałych. „Pochodzenie” Władzy nigdy nie jest jednoznaczne.

WŁADZA ma zwyczaj reprodukować się, samopomnażać. Aż dochodzi do momentu, kiedy – niezależnie od „pochodzenia” – Władza wie lepiej, może więcej, gardzi władanymi. Nie zdarzyła się WŁADZA, która uniknęła opisanego przepoczwarzenia. A to oznacza, że kiedy władani przekroczą próg ucisku tolerowanego („dopuszczalnego” ) – stają wobec Władzy okoniem. Piszą petycje, manifestują, dokonują sabotażu. Władza jest na to przygotowana: na takie przypadki szkoli specjalne siły pacyfikacyjne, szkolone w ten sposób, że wskazane osoby lub zbiorowości widzą nie inaczej, jak „pluskwiatego wroga” i odpowiednio je traktują. Wparowują do mieszkań i biur, niczym tornado. Zalewają przemożną siłą strajkujących i manifestujących. Dokonują jawnonapaści lub skrytonapaści w kraju i za granicą.

Skąd Władza wiedziała, że będzie takich sił potrzebowała? I takich działań? Czy takie działania owych sił nie są przypadkiem terroryzmem? Planowym, zimnokrwistym?

A co powiedzieć, jeśli opisany ucisk ma miejsce w stosunkach międzynarodowych? Międzykulturowych? Międzyreligijnych? Międzyrasowych? Czy każdy lud, kościół, rasa ma spokojnie znosić ucisk i niedolę narzuconą, aby tylko nie być podejrzanym o terroryzm?

 

*             *             *

Terroryzm polega na tym, że stoją naprzeciw siebie dwie zorganizowane formacje, formacjom tym przewodzą jednostki patologiczne, formacje te są przeszkolone w czynieniu zorganizowanego zła, formacje te nie są nastawione na żadne poważne negocjacje, prą do niszczącej wszystko wojny. Za jedną z tych formacji stoi jakaś pokręcona Racja Stanu oparta na pogardzie, stoją prerogatywy państwowe, propaganda medialna. Za drugą z tych formacji stoi jakaś konkretna racja społeczna i rozpaczliwa niemoc doświadczona na innej niż bandytyzm drodze upominania się o tę rację społeczną. W tle tej patologicznej pod każdym względem wojny jest bogu ducha winne szare społeczeństwo, manipulowane przez obie formacje w cyniczny, bezczelny sposób.

Te wraże wobec siebie i budzące panikę pośród szarości formacje powinny w komplecie wylądować w jakimś ośrodku (systemie) socjatrycznym, przywracającym tym ludziom elementarne myślenie społeczne i odradzającym w nich człowieczeństwo. Tyle że jedna z tych formacji reprezentuje jakieś państwowe prawo, a druga jest spod tego prawa wyjęta. Stąd państwom „wolno” doskonalić się w metodach terrorystycznych (ostatnio są to  drony), a „zorganizowanym anarchistom” (jakkolwiek ta zbitka brzmi) – nie wolno, więc używają takich zabawek jak ogólnie dostępny cyber-terroryzm czy łatwo nabywalna broń chemiczna i biologiczna. Nie zaniedbują też zwykłych, tradycyjnych metod, jak wybuchy, porwania, zamachy na oficjeli, rytualne samobójstwa.

Oba terroryzmy – państwowy i anarchiczny – mają się coraz lepiej. Zaczynają być Trzecią Formułą, obok Alterglogalizmu i Wolontaryzmu (podział na Konserwatyzm, Prawicowość i Lewicowość już dawno stał się muzealny, choć nie wszyscy to widzą).

Walka z terroryzmem powinna (była) zacząć się od walki z niesprawiedliwością i uciskiem, od walki z arogancją władzy, od walki z niepisaną zasadą Władzy, że „moje musi być na wierzchu”.