Uroda rewolucji czy-li gęba ruchawek?

2013-04-15 09:04

 

No, właśnie: tylko pięknoduchom marzy się, że Rewolucja to panna kształtna, apetyczna, choć nieprzesadnie żarłoczna, za to rozgarnięta, z licem mądrym i pięknym zarazem, wysławiająca się po uniwersytecku, delikatna w obejściu, odziana pachnąco, obyczajna i miła dla oka oraz pozostałych zmysłów.

Ja się zatem nie dziwię nikomu: ani tym, którzy niebawem będą wywiezieni taczkami (a może pójdą na szafot), ani tym, którym wrzawa przeszkodzi w trwaniu w ustabilizowanej gnuśności, ani tym, którzy ze zdziwieniem podniosą oczy znad swoich spraw, które ich tak pochłaniają, że o bożym świecie pojęcie mieć przestali.

W 1776 roku Stanisław Trembecki opublikował 8 bajek w jednym ze zbiorków „Zabawy przyjemne i pożyteczne z Sławnych Ludzi Wieku Tego Autorów Zebrane” (był to swoisty organ publicystyczny Obiadów Czwartkowych). Są to perełki tłumaczeń Lafontaine’a, ale słowo „tłumaczyć” jest tu eufemizmem, bo tłumacz wiele swego dodawał, nie mówiąc już o swoistym stylu.

Każde z nas, które prześlizgiwało się z klasy do klasy z cenzurką wyższą niż 3+, powinno pamiętać choćby ten wierszyk (przekleiłem nie bacząc na korekty redakcyjne):

MYSZKA, KOT I KOGUT

  • Co by to była za szkoda!
  • kąsek nie zginęła jedna myszka młoda,
  • Szczera, prosta, niewinna! Przypadek ją zbawił.
  • To, co ona swej matce, ja wam będę prawił. ^
  • Rzuciwszy naszych pieczarów głębiny,
  • Dopadłam jednej zielonej równiny,
  • Dyrdając jako szczurek, kiedy sadło śledzi;
  • Patrzę, aliści dwoje żywiąt siedzi:
  • Jeden z nich trochę dalej z milczeniem przystojnym,
  • Łagodny i uniżony; Drugi zaś zdał mi się być burdą niespokojnym:
  • W żółtym bucie z ostrogą chodził napuszony, Ogon zadarty do góry,
  • Lśniącymi błyskotał pióry,
  • Głos przeraźliwy, na łbie mięsa kawał,
  • Jakby go kto powykrawał.
  • Ręce miał, którymi się sam po bokach śmigał
  • Albo na powietrze dźwigał.
  • Ja, lubo z łaski boskiej dosyć jestem śmiała,
  • Ażem mu srodze naklena,
  • Bo mnie zstrachu drżączka wziena,
  • Jak się wziął tłuc z tartasem obrzydły krzykała;
  • Uciekłam tedy do jamy.
  • Bez niego byłabym się z zwierzątkiem poznała, Co kożuszek z ogonkiem ma, tak jak my mamy. Minka jego nie nadęta
  • I choć ma bystre ślipięta, Dziwnie mi się z skromnego wejźrzenia podobał. Jak nasze, taką samą robotą ma uszka.
  • Mój duszka! Szłam go poiskać, lecz mi zabronił ten drugi
  • Tej przyjacielskiej usługi,
  • Kiedy nagłego narobił kłopotu Wrzasnąwszy do mnie z fukiem: kto to tu! kto to tu!>> «Stój - rzecze matka - córko moja luba!
  • Aż mrowie przechodzi po mnie: Wieszli, jak się ten zowie, co tak siedział skromnie ?
  • Kot bestyja, narodu naszego zaguba!
  • Ten drugi był to kogut; groźba jego pusta,
  • I przyjdą może te czasy, Że z jego ciała będziem jeść frykasy,
  • A zaś kot nas może schrusta! Strzeż się tego skromnisia, proszę cię jedynie, I tę zdrową maksymę w swej pamięci zapisz:
  • Nie sądź nikogo po minie, Bo się w sądzeniu poszkapisz.»

Co tu dużo gadać: wszyscyśmy infantylnie głupi jako ta myszka. Miły kocio-kocio nas pociąga swoim mruczeniem o wyspach zielonych, o emeryturach pod palmami, o uprzejmych recepcjonistkach w przychodni i równie miłych kolejarzach dowodzących taborem zapluskwionym, o stadionach i igrzyskach, o polskiej potędze w Europie i Nato. Głosujemy zatem na niego raz-po-raz, niepomni, że coraz częściej stado pluszowych kocurków pożera nas sobie z apetytem niczym „whiskas”, po czym – syte – dalej mruczy przymilnie.

A obok dzioba drą – ku naszemu niepokojowi – koguty rozmaite, których my sami ani grzejemy, ani ziębimy, ale za to one jasno rzecz po imieniu nazywają i dziobią spasionych kocurów w ich słabizny, może któryś na koniec ich zadziobie albo przepędzi…

Czasy „króla Stasia”, najbardziej nadęte dworskim Pi-aR-em i zarazem najbardziej dramatyczne dla Polski – godne są dzisiejszego opisu, bo są pierwowzorem dla tego, co się u nas dzieje od dwóch pokoleń. Byłaby z tego nauka prawdziwa…

Nie masz-ci u nas obiadów czwartkowych. Nie ma redaktorów Albertrandiego, Naruszewicza, nie ma twórców miary Krasickiego, Trembeckiego, Potockiego, nie masz obecnie poczytności dla tłumaczeń Horacego, Pindara, Anakreonta, Seneki, Cycero, Wergiliusza, a choćby Kniaźnina, Zabłockiego, Piramowicza i im dorównujących, nie masz na co dzień Kochanowskiego, Szymonowica, Sarbiewskiego. W to miejsce mamy tabloidy i takież radia, telewizory oraz internety, gdzie czartorzędne talencia dają upust swoim małościom i tym więcej sławy mają, im obrzydliwiej naplwają (o, nawet mi się rymuje). Nie masz cienia refleksji nad niczym, tylko łapactwo, żarłoczność i lubieżność. Takeśmy stworzeni przez te kociątka, wygrzewające się przy naszym piecu.

I najważniejsze: rewolucję w tym wysypisku, gdzie „dobrze ułożeni” stanowią zdecydowaną mniejszość, będzie robił – przepraszam szanowne uszy i umysły – motłoch, brudny, wściekły, wrzaskliwy, pozbawiony subtelności, a na jego czele staną watażkowie dalecy od ideałów dobrego, mądrego i szlachetnego przywództwa.

Jak już jesteśmy przy literaturze – to przypomina mi się Szpotański i jego dzieła bardziej godne w stylu dzisiejszego internetu niż obiadów czwartkowych – ale celne i wciąż aktualne. No, nie bójmy się tego knajackiego słowa: zajeb…ste!

Może trzeba do tego wszystkiego wrócić, w jakiś drugim obiegu?