Targowisko, rynek czy bazaar?

2011-02-13 08:07

 

No, i jak tu nie przyklasnąć Ministrowi? Oto przypomniał sobie wół, jak cielęciem był. Będzie robił targowiska.
Kiedy byłem całkiem mały, w pobliskim miasteczku we wtorki i piątki funkcjonowało targowisko (myśmy mówili po prostu „targ”), a na jego obrzeżach kilkadziesiąt stałych, codziennych budek z towarami rozmaitymi.
Targ dysponował świeżym towarem ze wsi: nabiał, zielenina ogrodowa (warzywa i owoce), ziemniaki, ziarno, mięso, wędliny, ale też rozmaite „1001 drobiazgów”, odpowiednik dzisiejszych „wszystko po 2 złote”, a nawet żywe kurczaki, ryby, parki świnek, sadzonki kwiatów i krzewów (owocowych i ozdobnych), słoneczniki. Tam ludzie chodzili zaopatrzyć się w dobra z pierwszej ręki, mieli swoje „panie Walerie”, którym wierzyli, umawiali się również w trybie „pozatargowym”, że przyjedzie wóz z ziemniakami albo dostarczy się bimberek na wesele. Atmosfera – odpustowa, były też bowiem lizaki, korale i inne dziwadła.
Takie targowiska trwają do dziś, tyle że ich natura jest bardziej komercyjna, wypaczająca pierwotną (dosłownie: pierwotną) ideę „miasto-wsi a wieś-miastu”. Teraz jest to biznes, a wzorcem dla niego zrazu był szczękowy Plac Defilad, a potem Stadion Dziesięciolecia. Parszywie jest na takich bazarach, nielegalnie w połowie, niehigienicznie, wyparowała formuła wymiany miasto-wieś, a jedyny, kto naprawdę korzysta, to ten co pobiera „placowe”.
Zanim publiczne (komunalne?) targowiska zamieniły się w komercyjny biznes – w Polsce dominował „bazar”, czyli wolna amerykanka. Było to miejsce cudownego przeistaczania się tego co „ledwo dozwolone” (albo „całkiem lewe”) w dobro społeczne w postaci niezbędnego taniego zaopatrzenia gospodarstw domowych we wszystko. Gdyby nie to bazarowe wariactwo – reforma Balcerowicza utknęłaby w punkcie „no i skąd ja teraz wezmę najpotrzebniejsze rzeczy”.
Jakiś fachowiec od biznesu wymyślił w tym czasie tzw. „rynki hurtowe”, czyli kilka wojewódzkich giełd (niby na wzór europejskich giełd rolnych i ogrodniczych), np. pod Warszawą – Bronisze, które w rzeczywistości nijak się do giełd nie mają, są bazaro-hubami. Oczywiście, że „wychodzą na swoje”, ale, powtarzam, nie są giełdami. Giełda bowiem oznacza obrót prawami, a nie „dosłownościami”, tymczasem nasze „rynki hurtowe” są hubami na słowiańską modłę, do których zwozi się towar setkami TIR-ów i pomniejszych ciężarówek, wywozi zaś tysiącami rozklekotanych drobno-hurtowniczych pojazdów marki nieokreślonej. Aż prosi się, by stały się one spółdzielczą domeną tzw. grup producenckich.
Oto inny wzorzec, znakomicie funkcjonujący od kilkudziesięciu lat. Dawno temu, pod pełną kontrolą Władzy Radzieckiej powołano niegdyś w wielkich miastach ZSRR tzw. RYNKI: tam kołchoźnicy przywozili swoje produkty bezpośrednio ze swoich kołchozów i sprzedawali po cenach rynkowych (właściwie: regulowanych) mieszczuchom.
Funkcjonuje to do dziś, i zawsze (podkreślam: ZAWSZE) oznacza odpowiednią do czasów infrastrukturę (dziś: przestronne funkcjonalne hale targowe, długie lady chłodnicze, nawiew powietrza, odpowiednie oświetlenie, kontrolę sanitarno-higieniczną i kontrolę legalności). Ostatnio bywam w Rostowie, Irkucku, Grodnie czy Moskwie – nie ma różnicy, choć nie wszędzie są identyczne standardy.
Nazwiedzałem się takich miejsc. Kiedyś – oj, jak dawno! – przygotowywałem (dla tzw. producentów rolnych i spożywczych, Panie Ministrze), duży „system” eksportu żywności na rosyjski Daleki Wschód. Kilkumilionowy „destination market”, w takich „obłastiach” jak Jakutskaja, Magadanskaja, Sachalinskaja, Primorskij Kraj (Władywostok), Chabarowskij Kraj. To było duże i kosztowne przedsięwzięcie logistyczne (skup od polskich dostawców, transport kolejowy, ubezpieczenie, „tamtejsza” sieć dystrybucyjna, kilka podmiotów niezbędnych formalnie, grupa ludzi). Koncept Dalnia – aktualny do dziś, choć politycy wtedy go sobie odpuścili. Ważne, że naoglądałem się takich „rynków” parę. Na przykład jabłka: albo chińskie, nie do akceptacji, w cenie naszych, dorodnych. Zaś dorodne, amerykańskie – trzy razy droższe. I tak ze sto różnych asortymentów.
Nie to się liczy, za porzucono koncept eksportowo-handlowy, tylko to, że „tam”, w „dzikim kraju”, funkcjonuje od dawna i nie obniża standardów coś, co nasz Pan Minister właśnie odkrył.
Kilka zatem podpowiedzi.
Po różnych meandrowych zawijasach handlu dobrami rolniczymi – od prywatyzacji targowisk po bazaro-huby „rynków rolnych” – warto usiąść i na poważnie zastanowić się, co zostało źle zrobione, co pomylone w „nowych czasach” na linii gospodarstwo rolne-gospodarstwo domowe (wieś-kuchnia).
I niekoniecznie wszystko papugować z Europy.
A przede wszystkim chronić to wszystko przed biznesowymi sępami, którzy wnet zamienią wszystko w fabrykę zysków, a rolnicy i nabywcy nadal będą się drapać w głowę, kto zżera ich potencjał.
Poza tym – przyklasnąć.
 
 
 
PS
Mowa o rolnictwie, które jest największym działem gospodarki (choć udajemy kraj przemysłowy). I jedynym, gdzie eksport przewyższa import (tzw. dodatni bilans handlowy). I jedynym, które nigdy w 22-leciu nie było poważnie traktowane przez „rynkowców”. Bo tam nie sprawdza się monetaryzm, tylko gospodarskie myślenie i sąsiedzka solidarność.

 

 

 

Kontakty

Publications

rynek czy bazaar?

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz