Szukam psa z kulawą nogą

2012-03-06 06:23

 

Za młodu, wierząc w to, że na dowolny ważny temat moje przemyślenia są najgłębsze i najcelniejsze, tułałem się po studenckich klubach myśli rozmaitej i redakcjach pisemek, których pełno było w środowisku uczelniano-akademickim.

 

Tak zwana „komuna”, choć uwielbiała jednomyślność i poglądy proste jak cep – poświęcała wiele (dobrej i złej) uwagi ośrodkom rozwoju mózgowego. Co prawda, nie miała zaufania do „wolnomyślicieli”, ale tolerowała, że gdzieś tam, za pieniądze organizacji młodzieżowych, ludzie w oparach mowy niezrozumiałej dla szaraka jeżdżą po ustroju jak po burej suce.

 

Znakomita większość dysydentów – to ludzie, którzy mieli względną swobodę czytania i dyskutowania, choć akurat nie dane im było rozwijać się po typowej ścieżce kariery akademickiej. Incydenty z TKN (Towarzystwo Kursów Naukowych) zakłócanych przez rozbijaków oraz podobne – były jednak incydentami.

 

Jako aktywny dyskutant, a potem krótko szef Ośrodka Pracy Politycznej „Dialog” (formułę OPP miała wtedy najsłynniejsza „Sigma” warszawska, „de Facto” wrocławskie, „od Nowa” i wiele innych) – doszedłem do tego, że zaproponowano mi szefowanie Ogólnopolskiej Radzie Nauk Społecznych (ruch kół naukowych i młodych naukowców), a do tego sam współzałożyłem i przewodniczyłem Akademii Młodych (ruch klubów dyskusyjnych i pisemek z różnych środowisk).

 

Piszę o tym, bo pamiętam dobrze, iż tzw. Władza, niby pomachując nahajką (dostąpiłem zaszczytu wezwania na dywanik do Jana Główczyka, członka Politbiura, za nieprawomyślność niektórych seminariów i konferencji oraz wydawnictw), niby cenzurując (mój autorski cykl konferencji „Socjalizm Rynkowy” po interwencji ministra Władysława Baki zmienił tytuł na „Socjalizm a Rynek”, aby ta literka „a” podkreślała antagonizm) – w gruncie rzeczy korzystała z dorobku tego „wolnomyślicielskiego” ruchu.

 

Czytelnik, zwłaszcza ten urodzony nieco później, z trudem uwierzy, ilu dzisiejszych luminarzy wszystkich możliwych partii i bywalców medialnego komentatorstwa „wychowało” się w formule, którą opisałem powyżej (patrz: Letnie Szkoły Nauk Społecznych i podobne przedsięwzięcia stałe oraz sezonowe).

 

Dziś nie narzeka się raczej na brak inicjatyw klubowo-dyskusyjnych. W każdym tygodniu mam kilkanaście zaproszeń do tego, by posłuchać, potwierdzić obecność, czasem zabrać głos.

 

A jednak żaden partyjny pies z kulawą nogą nie interesuje się tym, co młodzi i starzy wymózgują na takich spotkaniach. Zamiast tego korzystają z usłużnych „konferencji”, gdzie kolejność głosów (niekoniecznie dorzecznych) ustalona jest przez „uważanie polityczne”, powstaje na zlecenie mnóstwo tomistych opracowań na zadane tematy, równie mdłych jak rozwlekłe usłużne zespoły autorów, goniących za grantami i publikacjami (no, tak, są perełki, np. w MRR), w partiach i znaczących organizacjach środowiskowych prym wiodą ci, którzy skutecznie zdeklasują konkurentów do władzy, analitykami nazywa się tam tych, którzy potrafią przez 5 minut mówić nie zwalczając interlokutora.

 

W każdej partii zawiązywały się – mniejsze lub większe – kluby myśli, ośrodki pracy mózgowej, choćby rady programowe – ale połowa z nich odczuwała zainteresowanie sobą tylko w okresach kampanii przedwyborczych.

 

Kilkadziesiąt „czasopism książkowych”, ukazujących się w niewielkich nakładach, nieco hermetycznych pod względem autorskim i „myśli przewodniej” – nie załatwia sprawy, choć same dla siebie są one powodem do dumy.

 

Ostatecznie nie ma i nie było od dawna u nas rządu, który umiałby rzeczywiście (a nie propagandowo) myśleć na dystans dłuższy niż roczny Budżet. Pamięta ktoś taki ośrodek produkcji raportów, który nazywał się Rządowe Centrum Studiów Strategicznych (wcześniej Centralny Urząd Planowania)? Nie żyje od 2006 roku. Uśmiercone w ramach akcji „tanie państwo”.

 

Oponenci zakrzykną: nie marudź, tyle jest fundacji dużych i małych, linii grantowych, uczelni takich i siakich.

 

Odpowiadam od razu: szkoda gadać! Kolektywna praca mózgowa dobrze idzie „na zlecenie (patrz: zespół Oppenheimera – Projekt Manhattan), ale esencją tej roboty jest subtelne wsparcie z dystansu, a nie grantowe „serie publikacyjne” i takież „konferencje na zamówienie”.

 

A, zresztą…