Przypowieść wiosenna o ludziach dobrych

2012-03-19 06:38

Kiedy byłem jeszcze wystarczająco virginalny, żeby nie rozróżniać dobra od zła, miałem takie oto rozumienie świata, że wszyscy ludzie są dobrzy. Tak zwyczajnie, bez udowadniania tego. Bo nawet, jeśli docierały do mnie zgrzyty i skrzypienia rozmaite – nie kojarzyłem ich z ludźmi.

 

Potem nastąpiły moje lata roześmiane, po części do dziś echem rozmaitym trwające. Już wiedziałem, jak wygląda zło: miało postać pokrzywy, która podstępnie mnie ujadła w gołą łydkę, albo komarzycy, która o zmierzchu upijała trochę z mojej błękitnej „0”Rh-, od czasu do czasu dało się owo zło poznać jako skakanka, ze świstem spadająca na mój tyłek, kiedym narozrabiał i Mamie puszczały nerwy.

 

Jak już Czytelnik się domyśla, miałem życie szczęśliwe i błogie, jak u Pana Boga za piecem, bo jak inaczej nazwać sielankowe drętowskie sady pośród lasu, dziś już zamienione w działki po części zabudowane, włączone administracyjnie do pobliskiego miasteczka powiatowego.

 

Kiedy ma się dzieciństwo szczęśliwe, to jest się głupim jak but. Co prawda, jako uczeń nie schodziłem zbyt często poniżej „czwórki” i trwało to aż do matury (zresztą, skakanka dość precyzyjnie pilnowała ambitnego poziomu kolejnych świadectw i cenzurek) – ale o tak zwanym życiu wiedziałem tyle, co o pantofelkach i kiełbiach.

 

Oczywiście, że spotykałem na swojej drodze ludzi złych, a nawet całkiem okropnych. Kolega Szpilewicz z klasy III B (Liceum im. St. Żeromskiego) przez całą dużą przerwę, pośród szyderczego zainteresowania swoich drużynników, indagował mnie, pierwszoklasistę, dlaczego przyszedłem w koszuli brązowej, czytaj brunatnej, co oznaczać by mogło, że jako nosiciel swojego nazwiska mam jednak coś wspólnego z Hermannem Wilhelmem Göringiem. Nic nie pomogło zapewnienie, że mam do faszyzmu prawidłowy, czyli nienawistny stosunek: od niemal norymberskiej eksterminacji uratowało mnie przypomnienie, że moja starsza siostra jest w tym ogólniaku przywódcą harcerstwa i najlepszą recytatorką wierszy w mieście. Uratował mnie też dzwonek na kolejną lekcję. Ale strata moja była ogromna: nie zjadłem kanapki, nie udało mi się też porozmawiać ze śliczną koleżanką Buzarewicz, na czym wtedy bardzo mi jakoś zależało.

 

Buzarewiczównę innego dnia obraził „Hiszpan” (jego rodzice byli tam na placówce, stąd ksywka). Wyzwałem go na pojedynek „przy sali gimnastycznej”. Był to mój pierwszy i ostatni pojedynek rycerski, moja siostra, zbyt późno zainteresowawszy się tłumem, który zebrał się pod salą kosztem łażenia w kółko po głównym korytarzu, zdążyła już tylko opatrzyć mój zapuchnięty nos. Hiszpan, oczywiście, został przeze mnie dołączony do listy ludzi złych, bo nie dość, że obrażał damy, to jeszcze miał chude łapy dłuższe od moich i celniej je lokował w moim profilu, niż ja swoje w jego cherlawej klatce z płucami. Szpilewicz miał zatem niezłe towarzystwo, które w mojej dzisiejszej pamięci ostatecznie rozrosło się do 15-20 osób, którym długo nie mogłem wybaczyć rozmaitych niegodziwości.

 

Rekompensowałem sobie Szpilewiczów i Hiszpanów karierą w harcerstwie (z czasem zastąpiłem siostrę), pozycją rozgrywającego w drużynie siatkówki, zwycięstwami w uczniowskich olimpiadach wiedzy, w których dochodziłem do poziomu wojewódzkiego nawet.

 

Nic dziwnego, że – zostawszy absolwentem powiatowego liceum – dopiero jako człowiek formalnie dorosły, zamieszkały w akademiku wielkiego miasta, pojąłem, czym różnią się sztance i formułki od „życie cię nauczy”.

 

Ostatecznie, spędziwszy ładnych parę lat w roli bezwiednego rzecznika i apostoła PRL-u (który przecież łaskawie dał mi Drętowo z pokrzywami i komarami, Lębork z maturą, Szpilewiczem i Hiszpanem, harcerstwo z siostrą i odpowiedzialnymi funkcjami, Mamę pięknie śpiewającą wieczorami, ale umiejąca posługiwać się skakanką i wiele innych rzeczy dał mi PRL, mających dobre i złe strony) – stałem się szydercą wszelkich systemów i ustrojów, które sprzedawane są pospólstwu jako towar najlepszy, a tak naprawdę stoją one tym, co „schowane za kulisami” i „wydawane spod lady”.

 

Odtąd rozsądniej używam resztek swoich talentów, pozostałych mi po życiowych „Sturm und Drang perioden” przeplatanych romantycznymi spazmami. Otóż założyłem, że gdzieś w trzewiach każdego systemu-ustroju, po wszelkich Drętowach i Lęborkach, a nawet, strach pomyśleć, w metropoliach i stolicach, nieuchronnie czai się ciche, podstępne, bezczelne Zło, zawsze wystrojone albo w miłe słowa dygnitarza, albo w błazeńską czapkę jego przydupasów i naiwnych frajerów, takich jakim i ja swego czasu byłem (mam usprawiedliwienie: jestem z PGR-owskiej wsi).

 

Mając w swej edukacji niemały pakiet rozmaitych statystyk, obliczeniowych metod operacyjnych, analiz matematycznych, metod reprezentacyjnych, rachunków prawdopodobieństwa i podobnych algebr – potrafię zauważyć, że takie założenie o czającym się Złu, choć wydawałoby się, że krzywdzące większość – daje mniej błędów logicznych, niż założenie, że pokrzywa, komarzyca, skakanka, „Hiszpan” i PRL to zwykłe fuksy, incydenty, że to są Historii wypadki przy pracy.

 

Oczywiście, nic do ludzi nie mam, zwłaszcza do tych, którzy urośli jako dygnitarze i zawiadują systemami-ustrojami. Ale z pokorą chylę czoła przed Opatrznością, która im odebrała rozum oraz zdolność rozróżniania dobra i zła, i to akurat wtedy, kiedy mój los zależy od tego, co im od rana do łba strzeli.

 

I czekam, kiedy ich Opatrzność wymieni na bardziej prawych i rozumnych. Deklaruję po harcersku, że chętnie Opatrzności w tym dziele pomogę.