Polityczne generyki. Alchemia manipulacji

2014-03-17 12:03

 

/będzie o polityce, ale zaczniemy od wizyty w aptece/

Leki generyczne nie są w żaden sposób gorsze od leków oryginalnych – zapewniają wszyscy znawcy. Leki generyczne spełniają jednakowe w stosunku do ich odpowiedników oryginalnych kryteria w odniesieniu do ich jakości, skuteczności i bezpieczeństwa. Tyle że aby stały się powszechnie dostępne – ich „oryginał” musi mieć możliwość wyduszenia maximum zysków z wiecznie chorej Ludności (a może z hipochondryków… dotknięte hipochondrią osoby odczuwają objawy sugerujące istnienie problemów somatycznych przy braku organicznych lub czynnościowych podstaw uzasadniających występowanie takich problemów).

Wyjaśnijmy. To co znamy jako przemysł farmaceutyczny – to kilkaset tak zwanych substancji czynnych, pochodzenia naturalnego (np. ziołowego), chemicznego (np. fermentacyjnego) lub syntetycznego (nowe substancje nieznane w przyrodzie). Farmacja, która tak się ma do farmaceutyki, jak ideologia do polityki, to poważna dziedzina, zagnieżdżona w naszej rzeczywistości poprzez takie dziedziny jak: medycyna (farmakologia, fizjologia, diagnostyka laboratoryjna), chemia (synteza substancji leczniczych, analiza chemiczna leków), biologia (botanika farmaceutyczna, genetyka, parazytologia, mikrobiologia), biochemia (procesy biochemiczne zachodzące w organizmie), fizyka (metody analizy instrumentalnej stosowane w analizie leków), technologia (przemysłowa synteza substancji leczniczych, produkcja postaci leków), ekonomia (optymalizacja kosztów opieki zdrowotnej), statystyką (kontrola jakości, rejestracja leków), psychologia (opieka farmaceutyczna), informatyka (modelowanie molekularne - dopasowanie potencjalnych leków do receptorów), biotechnologia (produkcja antybiotyków) czy biochemia (genetyka).

W ten sposób dochodzimy do stanu, w którym na „rynku” kilkuset substancji czynnych jest tu-teraz kilkaset tysięcy leków (i ich nazw), wokół tego cała góra (ba, masyw!) rozmaitych praw, standardów, norm, certyfikatów, dopuszczeń, wtajemniczeń, organów, urzędów, kontroli, zabezpieczeń, ubezpieczeń, uprawnień. Oraz afer, na skalę taką, jak kto potrafi.

Polityka – tu rozumiana jako sztuka przekonywania ludzi do siebie i swoich spraw – funkcjonuje identycznie. Odpowiednikiem substancji czynnych jest w polityce zbiór technik z obszaru cybernetyki społecznej (nauka o procesach, celach i metodach sterowania społeczeństwem), obudowanych wiedzą psychologiczną, statystyczną, umiejętnościami manipulowania, zbiorami socjotechnik, a potem, jak wyżej: cała góra (ba, masyw!) rozmaitych praw, standardów, norm, certyfikatów, dopuszczeń, wtajemniczeń, organów, urzędów, kontroli, zabezpieczeń, ubezpieczeń, uprawnień. Oraz afer, na skalę taką, jak kto potrafi.

W obu dziedzinach roi się od alchemików, czego najlepszym przykładem są celebryci na listach wyborczych albo psychoterapeuci pełniący współcześnie rolę wiedźm (w przedchrześcijanskich słowiańskich społecznościach kobieta posiadająca wiedzę, związaną z ziołolecznictwem, medycyną, przyrodą, w tradycji prawosławnej szeptunki, inaczej zamawiaczki). Alchemia – to przednaukowa, intuicyjna, amatorska praktyka łącząca elementy zawarte obecnie w chemii, fizyce, sztuce, semiotyce, psychologii, parapsychologii, metalurgii, medycynie, astrologii, mistycyzmie i religii. Wspólnym celem alchemików było odkrycie metody transmutacji ołowiu w złoto (kamień filozoficzny), lekarstwa na wszelkie choroby (panaceum) oraz eliksiru nieśmiertelności.

Odpowiednikiem alchemika w polityce jest taki ktoś, który – dużo gadając – nic nie mówi, albo – dużo mieszając – niczego nie tworzy, albo – wiele obiecując – za nic nie czuje się odpowiedzialny.

Właściwie tu powinienem przerwać, aby dać Czytelnikowi szansę wydobycia z czeluści biograficznych przykładów na to co powyżej. Zresztą, właśnie miałem taką przerwę (w tekście jej nie widać, ale od dwóch akapitów jestem kimś innym niż wcześniej). Zadzwonił do mnie przyjaciel, z takich „starożytnych”, i przez godzinkę dociekaliśmy czegoś, co ja nazwałbym „znajdź dziesięć szczegółów rozróżniających Staszica, Abramowskiego i Gomułkę” (napiszę dziś odrębną notkę). W formule zaproponowanej powyżej mogę powiedzieć bez ryzyka dużej pomyłki, że najmniej jest u nas Stasziców (dających wspólnotom szansę na samorządne kreacje), najwięcej zaś Gomułków (wiedzących lepiej niż ludzie, czego ci ludzie chcą i co im szczęście da). Niemało jest też Abramowskich, którzy niesieni szlachetnością społecznikowsko-misyjną – wdają się wbrew sobie w wojenki polityczne żenujące co do poziomu i tematyki. Jednak decydują Gomułkowie, przaśni znawcy wszystkiego, autorytarni, mający alergię  na wszystko, co ludzie robią niezależnie, autonomicznie, samorządnie – nawet jeśli ludzie to robią w „słusznej” sprawie i deklarują uczestnictwo w sprawie wielkiej, narodowej, społecznej, cywilizacyjnej, ustrojowej.

Otóż, jeśli już trzymać się tematu alchemii, to warto przyjrzeć się kolejnym „przywódcom” Polski, bez jakiejś specjalnej systematyki i chronologii, począwszy może od Paderewskiego, Narutowicza, Witosa, Dmowskiego, Piłsudskiego, Mikołajczyka, potem Bierut, Gomułka, Cyrankiewicz, Gierek, Jaruzelski, Wałęsa, na koniec Kwaśniewski versus Miller, Kaczyński plus Kaczyński czy Komorowski alias Tusk. Spróbujmy w każdym zdefiniować, jaki w nim „procent” Staszica, Abramowskiego i Gomułki (pozostawmy na boku ich ideowość, zajmijmy się osobowością i temperamentem politycznym).

Ze względu na traumatyczne doświadczenia (wojna, represyjna wersja ustroju kolektywistycznego, stan wojenny, szok balcerowiczowski, orphania Tuskowa – Polacy w dużej liczbie są politycznymi hipochondrykami. Z tego żyją „koncerny polityczne”, serwujące rozmaite „oryginały”, których prawdziwa (marna) wartość leczniczo-terapeutyczna wychodzi dopiero po latach, kiedy upowszechnią się one jako polityczne generyki, czyli „sposoby na sukces wyborczo-nomenklarurowy”.

No, to się wybierajmy, na razie do Europy.