Perystaltyka gospodarcza. Stany kloaczne

2015-09-14 09:38

 

Słów „metabolizm”, „organizm” i „perystaltyka”, immunologia – warto jest używać w ich oryginalnym-rodzimym znaczeniu, kiedy myśli się o gospodarowaniu.

A myśleć trzeba. Oto odbyły się trzy konwencje: dwóch partii dysponujących jeszcze Nomenklaturą oraz jednej, która tę Nomenklaturę będzie przebudowywać „do spodu”, z czym się nie kryje. Słusznie będzie ją przebudowywać, tyle że obawiam się, nie powstanie z tego lepsza Nomenklatura.

Będzie się zdawało, że poniżej mówię o tylko jednej formacji, a to nieprawda: kultura polityczna (czyli kultura decyzji alokacyjnych) jest w Polsce przekrzywiona od czasu, kiedyśmy weszli na drogę kolonizowania nas przez „obcych”, w całej soczystości słowa „obcy”.

Trawienie gospodarcze lokuję w 7 przestrzeniach:

  1. Karma – czyli czynniki zasilania pozyskiwane dla gospodarki;
  2. Jama ustna – czyli rozdrabnianie i lepienie karmy w masę wysokokaloryczną;
  3. Przełyk, czyli porcjowanie-dawkowanie masy do „kotłowni”;
  4. Żołądek – czyli „kotłownia” zamieniająca masę w nabój energetyczny;
  5. Jelita – czyli rozdzielnictwo nabojów energetycznych do różnych organów;
  6. Kloaka, czyli magazyn odpadów całego procesu;
  7. Fekalia, czyli odpady usunięte poza organizm;

Polska Transformacja wchodzi w III etap.


 

Pierwszy etap Transformacji (pakiet Balcerowicza) opierał się na wykorzystaniu naszej karmy i przełyku: proces prywatyzacji jako karmy używał gotowych przedsiębiorstw i ich konstelacji: kiedy bryła okazywała się zbyt wielka – własnymi siłami ją porcjowaliśmy – i w ten sposób oddawaliśmy do cudzego przełyku. Obrzydliwe? Nasz własny przełyk bankowo-ubezpieczeniowy też sprzedaliśmy.

Drugi etap Transformacji (cztery reformy Buzka) skupiony był na żołądku: najważniejsze polskie fundusze mnożnikujące (emerytalny, zdrowotny, edukacyjny i samorządowy – i po drodze inne) zostały podporządkowane „obcym” (samorządowy – poprzez „dotacje” unijne). Finałem tego procederu miał być fundusz Polskich Inwestycji Rozwojowych, ale jakoś „nie wyszło”, choć pewności nie ma…

 

Polska – co by nie mówić o ruinie – ma coś jeszcze, co nie pozwala jej pogrzebać mimo skrajnie niekorzystnych warunków kolonizacji. To mniej-więcej 40 milionów ludzi, każdy z wielkim potencjałem wciąż odradzającej się Naturalnej Żywotności Ekonomicznej, a niewielka część Ludności – z dojrzałym instynktem przedsiębiorczości. 2-5 milionów daje upust swojej żywotności na Zachodzie, drugie tyle – w placówkach „kapitału zagranicznego” rezydujących w Polsce.

Polska – znów powtórzę: co by nie mówić o ruinie – stoi wielowymiarowym długiem, nie mając skutecznych rozwiązań na „dodatnią efektywność” (służącą Krajowi i Ludności). Zadłużony jest Budżet centralny, budżety samorządowe, gospodarstwa domowe, przedsiębiorcy, niekorzystny mamy bilans wymiany międzynarodowej. W tym ostatnim wymiarze (handel zagraniczny) jest podstęp: obce kapitałowo firmy eksportują, pozyskują środki, które „oszczędzają” w systemie bankowym w 70% obcym. Banki zaś „pożyczają”, czyli czynią dłużnikami Ludność, Przedsiębiorców, administrację samorządową, itd., itp.

Cóż to jest ów dług, jeśli opisywać go językiem perystaltyki? To jest przede wszystkim skrajnie niekorzystna kondycja społeczno-gospodarcza dłużnika, a zarazem nadzwyczaj korzystna sytuacja dla wierzyciela. Dlatego „być wierzycielem” ma w zadłużonej Polsce wielką wartość. Wystarczy zauważyć, jak rozbudowany jest w Polsce „przemysł windykacyjny”: preparowanie długów poprzez pułapki (więcierze mętne, agresywna skarbówka), spec-prawa do windykacji (np. banki, urzędy), sądy działające wg. instrukcji prawdziwych i wydumanych wierzycieli (zwłaszcza elektroniczny sąd w Lublinie), komornicy, firmy skupujące długi, armia agentów nachodzących obywateli, eksmisje, ustawiane wyprzedaże – w każdym z tych obszarów obywatel ma prawa kloaczne, i tak jest traktowany nawet przez rzeczników i instancje odwoławcze.

Nawet w „barbarzyńskiej” Rosji czy Ukrainie obywatel nie upadł tak nisko w systemie gospodarczym, w relacjach społecznych generowanych przez dług.

Cóż robi dług z człowiekiem? Po raz kolejny przypomnę etapy wykluczenia:

  1. Utrata możliwości samorozwoju. Człowiek albo jest trybem w korporacji, żyje nie tylko pracuje) wedle jej oczekiwań, od których nie ma odwołania. Nawet jeśli jest znakomicie zorientowany w swojej korporacji – przeniesiony do innej albo wypluty – okazuje się bezradny. To samo dotyczy kogoś, kto na okrągło 6-7 dób jest w dyspozycji pracodawcy, zarabiając nędznie;
  2. Utrata bezpiecznego źródła godziwego dochodu. Człowiek albo czuje się w pracy niepewnie, z miliona możliwych powodów, albo przechodzi na „elastyczne formy zatrudnienia”, albo jest degradowany jawnie czy skrycie, albo traci zatrudnienie. Taki osobnik pozbawiony jest możliwości planowania swojego osobistego budżetu, staje się chorągiewką na wietrze, jaki powiewa w gospodarce;
  3. Zagrożenie-utrata Domu (miejsca odkładania dorobku życiowego, organizowania życia osobistego-intymnego, pielęgnowania elementarnych umiejętności społecznych). Człowiek przechodzi najpierw do fazy „czynszowej” (wynajem), a ostatecznie odczuwa coraz dotkliwiej niepewność zamieszkiwania, aż po faktyczną bezdomność;
  4. Utrata więzi społecznych konstytuujących osobowość: rodzina, grupa towarzyska, sąsiedztwo. Przechodząc przez rozmaite formy frustracji człowiek ma coraz mniej możliwości uczestnictwa w czymkolwiek: aby uczestniczyć, trzeba mieć na piwo, na gazety, na dojazd, na pralnię lub nowe ciuchy, trzeba mieć gdzie się umyć, itd., itp. i trzeba mieć o czym mówić;

Na każdym z tych etapów wykluczenia człowiek jest zadłużony, choć nie zawsze oznacza to nominalny dług w banku lub u innego wierzyciela. Dług na pierwszym etapie jest „niezauważalny”: po prostu człowiek rozumie, że ma jeszcze bardziej zespolić się z miejscem zarobkowania, jeszcze bardziej ograniczyć własny rozwój. Dług na ostatnim etapie jest „nieważny”: dopiero kiedy – czasem po latach – człowiek wykaraska się z nędzy – nagle obsiądą go wszyscy starzy wierzyciele, bo „przemysł windykacyjny” jest dobrze przygotowany z zakładania sieci wyłapujących każdego, kto „jeszcze dycha”.

Cały kontredans zmierza do jednego: skoro nie da się już odbierać nam jadła w postaci dochodowych przedsiębiorstw i banków-ubezpieczeń, skoro nie da się już odbierać mega-funduszy stanowiących „piece gospodarcze” – pozostaje żerować na sferze kloacznej, czyli na długach. Ludzie! Znajdźcie mi w Europie Środkowej kraj, gdzie tak konsekwentnie zadłużono wszystkich i wszystko, co tylko zadłużyć można w najśmielszych wyobrażeniach: Ludność, firmy, budżety, samorządy, Państwo, gospodarkę jako taką (tu pozory – opisywałem – obłudnie wskazują wręcz odwrotnie)!

To dlatego nikt nie spieszy się z zablokowaniem procesu, polegającego na wypieraniu Przedsiębiorczości (biznesowej, artystycznej, społecznikowskiej) przez Rwactwo Dojutrkowe (poniższe potraktujcie jako najmocniejszy argument na rzecz przywrócenia instytucji Swojszczyzny, w miejsce „kraju rad i głosowań wyborczych”).

Przedsiębiorczość – to (zrodzona z imperatywów kulturowych, psychomentalnych) skłonność do brania na własne ryzyko i na własny rachunek zaspokajania jakichś potrzeb społecznych-publicznych (produkcja, artystyka, sport, opieka społeczna): taka przedsiębiorczość jest najczęściej ukorzeniona środowiskowo: wiemy kto, jak, z jakiej inspiracji i co konkretnie robi).

Rwactwo dojutrkowe – to „kultura” wyzuta z wszelkiej inspiracji społecznej i humanitarnej, oparta na regule „skubnij i zmykaj”, odkorzeniona środowiskowo, nastawiona na eksploatację wszystkiego, z czego da się „wycisnąć” korzyść. Taka „kultura” jest łatwo rozpoznawalna i tępiona środowiskowo, dlatego maskuje się za rozmaitymi zachętami, okazjami: podpisz natychmiast, bo zaraz zamykam.

Promocja rwactwa dojutrkowego w obszarze społeczno-gospodarczym – konsekwentna od ćwierćwiecza – dokonała wielkich spustoszeń: większość izb, gildii, cechów została opanowana przez tę zgubną „kulturę” do tego stopnia, że to rwacze każą się zwać przedsiębiorcami i rozdają sobie nagrody, prawa, ważne role. Generują swoisty kanon zachowań publicznych, z osławioną „asertywnością”, przeobrażoną w chamski tupet.

Rwactwo dojutrkowe w wymiarze gospodarczym jest kulturowym generatorem zadłużenia. Wprowadza je na salony, czyni oczywistym, naturalnym stanem. „Amerykanizuje” gospodarkę. Pamiętacie, jak doszło do pierwszego kryzysu finansowego w USA, w 2007 roku? Przez wiele lat dawano nieruchomości na kredyt ludziom i firmom niewypłacalnym (generowano wierzytelności, które były fałszywym tytułem do oprocentowania, czyli kapitałem fikcyjnym), po czym te niespłacalne długi rozsiewano po systemie finansowo-budżetowym, odsprzedając w sferze windykacyjnej pakiety mieszane (dobre długi ze złymi długami), aż pękło i cały świat zapłacił za tę samowolkę finansistów amerykańskich (więcej: dziś ten sam proceder doprowadził do jeszcze większej bańki – i nie ma komu przebić tego balona, bo pozoranctwo wzniosło się na najwyższy poziom, nawet dziennikarze śledczy są bezbronni).

Polska jest „polem uprawnym zadłużeń” wszelakich. Tyle, że kiedy „pęknie” – nikt za nas nie będzie niczego spłacał, nie jesteśmy „najbardziej zbrojną demokracją świata”.

Konsekwentnie, z uporem po raz kolejny pytam: czy ktoś wreszcie zajmie się niebywałą rejteradą z „zielonej wyspy” jej Premiera i Wicepremierki, w najbardziej „zielonowyspowym” okresie koniunktury?

Trzy konwencje partyjne, jakie właśnie miały miejsce – tylko udają, że się w ogóle nie zajęły tym, co powyżej. Najbardziej „nie zajęła się” oczywiście konwencja partii jeszcze rządzącej: zapamiętajcie sobie, co dziś o „cudzie” (nie) mówią Lewandowski, Rostowski, Rosati (inni ględzą, kompletnie niezorientowani w niuansach).