O potędze praw logiki

2017-04-23 05:51

 

Najbardziej pocieszną regułą logiczną jest ta, która mówi, że rozpoczynając od ujemnych przesłanek można dojść do pozytywnych skutków. Ilekroć na wykładach czy przy kartkówkach dochodziłem do tego miejsca – zawsze mi umysł wierzgał: jakże to, więc można błądzić, a mimo to zamiast kuksańca dostać deser?

Urodziłem się z kilkoma wadami. Jedną z nich jest narowista zawartość czaszki, skłonność do intelektualnego buntu, nieufności do tego, co już przemyślane przez pokolenia i zaklepane raz na zawsze. Druga to – jakby to tu rzec – czystość serca: jestem co prawda takim samym obwiesiem jak większość ludzkości, ale kiedy widzę jakąś niecnotę, to mnie szlag trafia, a kiedy sam grzeszę – to sumienie mi popiskuje nawet po latach.

No, teraz mogę przejść do sedna.

Wśród moich macierzystych środowisk jest kilka, które można spokojnie pociągnąć do odpowiedzialności za to, że mnie stworzyły takim jaki jestem. Na przykład środowisteczko PGR-owskiego sadu w pobliżu miasteczka Lębork, albo harcerstwo (to, w którym nikomu nie wpadłoby do łba, by w „prawie harcerskim” zezwalać „niektórym” na używki ). Na przykład dawny ruch kół naukowych, początkujących naukowców i wydawnictw rozmaitych, gdzie uczyłem się, że tygląca się różnorodność zawsze jest lepsza od reżimu, tak jak twórczy nieład na biurku jest lepszy od sterylnego, ale skamieniałego porządku.

Na przykład Ordynacka. Jest to środowisko nieco podtatusiałych chłopaków, nadal poprawiających szelki przy swoich krótkich spodenkach, którzy niegdyś w swoich uczelniach, w wieku młodszym od osławionego dziś Misiewicza, kierowali wielgachnymi przedsięwzięciami: biznesowymi, takimi jak Almatur, artystycznymi, jak FAMA, think-tankami, jak ORNS czy Sigma. I nikt im tego nie bronił, choć, jak wiadomo, Partia dyskretnie czuwała. Jest to też środowisko wciąż uroczych dziewczyn, które nadal poprawiają dawno już obcięte warkoczyki i zalotnie zdmuchują z czoła niesforne grzywki, choć już wychowują następne pokolenia.

Cokolwiek mówić o mrocznych czasach PRL (dla kogo mrocznych, dla kogo zbawiennych) – kilkadziesiąt tysięcy wziętych „jajogłowych”, artystów, menedżerów i polityków ma wspomnienia dokładnie takie jak ja: braliśmy rzeczywistość taką jaka była, w niej znajdowaliśmy sobie miejsce odpowiednie do zainteresowań i temperamentu – i lepiliśmy z tego tworzywa to, co akurat nam do głowy przyszło, co najwyżej czasem zatrzymawszy wzrok i umysł na systemie-ustroju, wtedy panującym. Robiliśmy swoje. Komunożercom odpowiadam: macie rację, ówczesny reżim był nie do zniesienia, ale ja, który wybrałem sobie wtedy niszę „wolnomyślicielską”, świadomie, z wyrachowaniem ugaszczałem na „swoich” seminariach i konferencjach ludzi z dowolnej opcji ideowej czy politycznej, co najwyżej miałem potem „dywaniki” u nadgorliwych stróżów jedynie słusznej linii (w tym, o zgrozo, rodzonych kolegów). I nadal żyję w zdrowiu, nie doświadczywszy kazamatów. A to, że pośród nas wtedy było ładnych paru pachołków najgorszej gęby reżimu, szubrawców i paskudników? Gdzie ich nie było, może w Solidarności…?

Aż nas przywiodło do owego stanu, że powstało stowarzyszenie takich, co to o swojej aktywnej, społecznikowskiej młodości mają jak najlepsze wspomnienia i tli się im w duszach, sercach oraz sumieniach, że może by tak jeszcze raz…

Tu dochodzimy do sedna. Tyle kubłów zimnej wody na przemian z dymiącą smołą, ile wylałem na Ordynacką – to chyba żadna fabryka nie wytwarza. Raziłem – bywało – na oślep, bardziej z bezradności niż zajadłości. Sporządzona przeze mnie i wciąż aktualizowana lista przewin czołowych ordynariuszy jest niewąska i nawet kiedy ją przeglądam porządkując twarde dyski – trwam przy swojej ocenie tego czy owego. Oczywiście, bliższa koszula ciału i najbardziej mnie bolą moje własne inicjatywy sprzed 7 czy 5 lat, żywcem ukrzyżowane. W czasach największej „ujemnej” popularności Ordynackiej wołałem: ktoś nasz balon nadmuchuje złym powietrzem, i czyha, kiedy nakłuć go wredną szpilką, by się rozniósł fetor, w stylu „grypy trzymającej władzę”. Weźmy się zatem i – mając faktycznie nieco władzy tu i tam – naróbmy różnych dobrych rzeczy, a wtedy, po nakłuciu balonu, wysypią się one na ludzkich oczach i wszyscy widzieć będą, że dobre to jest. Nie posłuchano. Więc żółci niemało wylałem.

Zatem jakby ktoś pytał na przykład, kto pierwszy nazwał Ordynacką słowem „kamaryla” – to wskazuję na siebie i dowód w postaci artykułu w Newsweeeku.

I oto wczoraj setka ordynariuszy, którzy znów przebrali się w krótkie spodenki, plus ordynariuszki z wesołymi warkoczykami – powiedzieli ustami nowego „taty Mariana”: niech sobie każdy robi politykę gdzie chce, ale najważniejsze jest, by każdy swoją społecznikowską pasję, skorygowaną o życiowe doświadczenie, mógł w stowarzyszeniu realizować, na chwałę Kraju i Ludności, na pohybel wrażym szydercom, na zgubę łże-rządów.

I oto mnie, staremu koniowi, gdzieś się w ściśniętym gardle zakołatało: może i jest tak, że to środowisko nie jest pierwszej świeżości, może i taplało się nie zawsze w źródlanej czystości deszczyku – ale stać je na takie wezwanie, jakie wygłosił wujek Włodek, tata Marian, i jakie odczytał w imieniu komisji programowej szwagier Wojtek.

Bo, jak powiadają logicy, jeśli masz ochotę się napracować – to i z minusa ulepisz plus.