O bogactwie obywatelskim. Biopolityka

2012-09-27 06:51

 

W najnowszej książce Antonio Negri’ego i Michaela Hardt’a (tytuł przetłumaczono jako „RZECZ-POSPOLITA. Poza własność prywatną i dobro publiczne”), dość często przewija się pojęcie „biopolityki”.

Jego autorem – podają źródła – jest Paul Michel Foucault, filozof, historyk i socjolog. Robert Esposito, a za nim Mikołaj Ratajczak, wymieniają to słowo w jednym szeregu z „immunizacją” (biologiczną albo polityczną ochroną ustroju) i „komunizacją” (uwspólnotowieniem, patrz: trylogia Eposito, Communitas. Origine e destino della comunità [Communitas. Źródło i przeznaczenie wspólnoty], Immunitas. Protezione e negazione della vita [Immunitas. Ochrona i negacja życia] oraz Bios. Biopolitica e filosofia [Bios. Biopolityka i filozofia]).Zwracam tu przy okazji uwagę na to, że w ostatnich kilkudziesięciu latach wprowadzono do dyskursu całe mnóstwo nowych pojęć (albo starym nadano nowe znaczenia), które nijak nie chcą się zmieścić w podręcznikowych wykładach filozofii i nauk społecznych. A że polskie „sylabusy” (kiedyś mówiło się: konspekt, program, algorytm, procedura) tkwią jeszcze w przestrzeni wyznaczonej przed II wojną światową (bo odrzucono wszystko, co nas obowiązywało w PRL) – to tylko nieliczni nadążają za europejskim i światowym tokiem myślenia, czemu sprzyja zresztą „transformacyjno-modernizacyjne” przekształcenie uczelni humanistycznych i społecznych w kuźnie „inżynierów” ekonomii, socjologii, prawa, psychologii, politologii, historii, itd., itp.

Wróćmy do „Rzecz-pospolitej”, książki – w moim przekonaniu – zasługującej na szybki awans do kanonu lektur obowiązkowych każdego inteligenta.

Autorzy lokują pojęcie „biopolityki” pomiędzy rzeczywistością rodzącego się Imperium (multi-sieci wikłającej jednostki i grupy w rozmaite reżimy, w których nikt nie czuje się podmiotowo, jakby wdepnął w kleistą maź niewidzialnego zniewolenia) i konceptem Multitude (słowo tłumaczy się jako wielość, rzesza), pochodzącym jeszcze od Machiavellego, potem „trąconym” przez Spinozę i odgrzanym w nowej redakcji przez duet Negri-Hardt.

To jest notka internetowo-blogowa, a nie rozprawka z ambicjami, więc śpieszę wskazać Czytelnikowi przesłanie autorów: biopolitykę rozumieją oni jako „system wytwarzania”, tyle że nie produktów i usług, ale własnej podmiotowości, w domyśle – obywatelskiej. Doczytać się można, że kto nie wejdzie na tę drogę – pochłonie go, bezwolnego, otchłań rodzącego się Imperium.

Z grubsza odpowiada to temu, co ja sam myślę na temat Samorządności i Obywatelstwa. Rozróżniam obywatelstwo rejestrowe, oparte na formaliach takich jak PESEL, NIP, adres zamieszkania, inne dane osobowe (autorzy Rzecz-pospolitej powiedzieliby, że taki obywatel jest zniewolonym produktem Imperium) od obywatelstwa rzeczywistego, opartego na dążeniu do wystarczającego rozeznania w sprawach publicznych i bezwarunkowej skłonności do czynienia ich lepszymi (tu wspomniani autorzy ulokowaliby mnie w koncepcie pluralistycznego Multitude).

Obywatel rzeczywisty nie dąży do bogactwa rozumianego tak jak nad Wisłą, czyli do gromadzenia dóbr, wartości i możliwości postrzeganych przez „innych” jako bogactwo. Obywatel rzeczywisty unika tego, by być jak najfajniejszym odbiciem wzorców wpojonych obywatelom rejestrowym. Nie odżegnuje się, ale nie stawia tak rozumianego bogactwa na piedestale priorytetu.

W to miejsce obywatel rzeczywisty poszukuje sposobów wkomponowania swojej podmiotowości (którą syci i pielęgnuje niczym dobry ogrodnik) w takie mechanizmy i procesy społeczne, które by tę podmiotowość potęgowały nie „uszkadzając” przy okazji podmiotowości innych obywateli. Nie da się tego nazwać inaczej jak Samorządnością.

Uwaga, w trakcie pisania niniejszego żona pyta mnie, co to jest ta „moja” podmiotowość. Wyjaśniam: do zdolność do samostanowienia i samodzielnego rozeznania w otoczeniu nawet wtedy, kiedy istnieją po temu poważne przeszkody takie jak bieda trzymająca człeka na uwięzi rozmaitych konieczności, podporządkowanie przełożonym, gęste przepisy prawa, ucisk ze strony organów, urzędów, służb. Ratajczak ujmuje to jako walkę z procesami odzierania jednostki, wspólnoty i społeczności z jej władz - z depolityzacją, nihilizmem, alienacją doświadczenia, redukcją do bycia epifenomenem procesów wymiany towarów bądź informacji, z redukcją do nagiego życia.

Obywatel nie rozwija się po to, by zrobiwszy karierę rządzić innymi, tylko po to, by ewentualnie stać się w niektórych sprawach powiernikiem „słabszych”, którzy nie nadążają. Ale jednocześnie, będąc w czymś lepszym od innych, nie czyni z tej lepszości ani monopolu, ani kapitału, (nie bogaci się na niemocie ziomków), tylko robi wszystko, by inni stali się nie gorsi niż on w tych sprawach. Znów trącam o Abramowskiego, który świat polityki widział jako świat człowieka kolektywnego przeistoczonego z pożądliwego łowcy okazji w altruistycznego obywatela.

500 stron książki „Rzecz-pospolita” łyknąłem jednym tchem, zarwawszy noc. Było o tyle łatwo, że nie po raz pierwszy dzieła tych autorów czytam. Teraz czas, abym się wgryzł do korzeni. Wtedy pogadamy.