Nie pojadę do Białorusi – a szkoda. Duda zaś powinien

2015-09-28 17:18

 

Granicę białoruską przekraczałem może i setki razy. Bywałem tam 1 dzień, bywałem dni kilka. Może nie wszystkie miasta polubiłem, bo ogólnie nie lubię sztuki socrealistycznej, ale rzadko w środku kontynentu europejskiego można spotkać tyle serdeczności i otwartości na przyjezdnych, jak w tym kraju jasnej roślinności, nie upstrzonej reklamą przestrzeni i śpiewnych wieczorów.

I miałem tam dwa rodzaje scysji, które mnie ostatecznie zniechęciły do zaglądania do konsulatu, choć już ładnych parę razy musiałem przez to wjeżdżać do Rosji drogą okrężną, przez Kaliningrad albo Kijów.

1.       Pojechałem kilkanaście lat temu samochodem do Mińska, z noclegiem u przyjaciół w Wołkowysku. Kilka godzin załatwiania spraw biznesowych w mieście stołecznym, bezcenny przyjacielski podarunek w postaci kilkutomowej historii Białorusi – i całonocna włóczęga po niemal wszystkich punktach granicznych, które od strony Białorusi objęte były wtedy przez bandy gnojków, czerpiących w kolejce do przejścia niemały dochód z „awansowania” tych, którym nie żal było 100 i więcej dolarów (przejechałem wreszcie nad ranem w okolicach Czeremchy). Powiedziałem współpasażerowi, że nie pojadę na Białoruś przez 5 lat – i słowa dotrzymałem;

2.       Potem pracowałem przy projektach unijnych w Suwałkach, a jeden z realizowanych projektów polegał na wspólnym działaniu młodzieży z Litwy, Suwalszczyzny, Obwodu Kaliningradzkiego i Białorusi. Jako koordynator tego projektu co kilka chwil byłem w każdym z tych regionów. Potem przez kilka lat, w innych okolicznościach, odwiedzałem polski konsulat grodzieński średnio co 2 tygodnie. Kiedyś, dopiero co wróciwszy z Moskwy, poprosiłem o dwukrotną wizę na Białoruś, bo miałem takie plany. Wizę dostałem. Ale kiedy przyszło paszport odebrać – bez wyjaśnienia zaczęto coś kręcić. Po nieziemskich awanturach zażądałem, by skreślono tę wizę i oddano paszport, który w rzeczywistości mi ukradziono. Poskutkowało. Nie znam do dziś przyczyny tych podchodów z wizą, ale postanowiłem odpuścić sobie przepychanki z urzędem, który nie umie w ludzki sposób powiedzieć nawet „nie”;

Był jeszcze taki przypadek, kiedy stałem na granicy i 40 minut czekałem na zwrot paszportu, oddanego pogranicznikom do kontroli. Wszystko odbywało się w atmosferze wzajemnego zrozumienia: hall już dawno opuścili drobni przemytnicy i inne pacany, a ja stoję i rozmawiam z kapitanem KGB o pierdułach, na zewnątrz zaś czekają przyjacioły, mój zaś dokument jest „coś tam sprawdzany”. W końcu mówię do człowieka: towarzyszu kapitanie, obaj wiemy, że o coś chodzi, niech pan szczerze powie co jest na rzeczy, to będzie łatwiej i szybciej. Ustąpił: okazało się, że rzut oka do mojej podręcznej torby komputerowej (jechałem na kilka godzin zaledwie) wystarczył celnikom, by zobaczyć na płycie DVD typowy znaczek unijny i dyskretnie dać sygnał do pograniczników. Dałem mu tę płytę, niech sprawdza, to była instrukcja obsługi generatora wniosków unijnych (aplikacji o fundusze), której nie wyjąłem przed podróżą, bo to żadna podróż była, tylko wyskok do Grodna. Odprowadził mnie na przystanek autobusowy (wiadomo, może coś jeszcze podpatrzy), moje koleżeństwo stało jak wryte (z boku, dyskretnie, wystraszeni), bo ja sobie idę jak gdyby nic, gwarząc z KGB-esznikiem, na koniec – tym razem ku jego zdumieniu, bo tego nie przyjęto robić – wyciągnąłem ku niemu rękę do uścisku pożegnalnego. Długo nie mogłem wytłumaczyć „druzjam” przy herbacie, o co naprawdę poszło i dlaczego przeciągająca się „kontrola” nie skończyła się choćby zatrzymaniem.

Tych trzech zdarzeń – i wielu innych „obowiązkowych” w kontaktach z białoruskim reżimem – nie zauważam na tle niezliczonych biesiad, np. w byłym kołchozie niedaleko Oszmian, zarządzanym sprawnie przez Ormianina i jego rodzinę, albo przypadku, kiedy „siadło” mi „bmw” nabite elektronikę, a pośród siermiężności  małomiasteczkowych niejaki Alosza naprawił konkrety unit, który normalnie powinien być wymieniony, co zajęłoby mi dwa tygodnie. Fachowiec, samorodek.

Z kontaktu z Białorusią jak dotąd czerpałem same satysfakcje, z kontaktu zaś z białoruskim Państwem – raczej irytację. Ale więcej irytacji daje mi na przykład Państwo polskie, może dlatego, że pod jego rządami mieszkam na co dzień.

Tak czy owak, Białoruś – kraj serdeczny i jasny – musi się pogodzić z tym, że nasza miłość jest od jakiegoś czasu platoniczna, za sprawą jakiejś pani konsul, a właściwie instrukcji wobec mnie, którą najpierw ich „system” przegapił, a potem w spazmach, moim kosztem, wstecznie zastosował naruszając zasady współżycia.

 

*             *             *

Niemal na moich oczach Алякса́ндр Рыго́равіч Лукашэ́нка (który woli, by go zwać Алекса́ндр Григо́рьевич Лукаше́нко) wyrugował Станiслаў’a Станіслававіч Шушкевічa z funkcji „naczelnika” państwa białoruskiego. Był młodym, dynamicznym dyrektorem kołchozu, wziętym mówcą, rzecznikiem Ludu przeciw elitom. Człowiekiem na wskroś radzieckim. Co jest rzadkością i było rzadkością w „Sojuzie”, bo tam więcej było wyrachowania pragmatycznego niż ideowości.

Białoruś pod rządami Łukaszenki – mimo zatchnięć – dokonała zrównoważonego wzrostowego postępu gospodarczego lepszego niż sąsiedzi (choć nadal wiele jest tam siermiężności), ale trzyma się „sowieckiej” formuły politycznej, w której „władza” definiuje cele i wyznacza horyzonty, a Naród pod jej opieką realizuje zadania. Inaczej: demokracja w rozumieniu polskim czy litewskim nie rozszalała się po Białorusi, która w ten sposób uniknęła kolonizacji europejskiej i własnych patologii oczywistych przy zderzeniu ustroju radzieckiego z demokratycznymi swobodami typu europejskiego.

I oto dziś znajduję w internecie przemówienie Łukaszenki na forum ONZ, TUTAJ . Gość w 10 minut rozprawia się z amerykańską soldateską i usłużnością wobec niej państw „zachodnich”: mówi o dramatycznej „akwizycji” demokracji do Iraku, Tunezji, Libii, zapytał, co się nie podoba tym państwom w polityce Baszszara Al-Assada. Poruszył najbardziej istotną sprawę współczesnego świata: wojnę wytoczoną przez USA całemu światu, z wykorzystaniem mega-manipulacji i intryg. Wszystko to w sposób stanowczy, ale wyważony. Tylko ktoś z fobią tego nie zauważa.

I właśnie słucham Prezydenta Dudy, który wali w Amerykę (może niezamierzenie) jak w bęben, krytykując politykę prowadzoną za pomocą czołgów i podobnych wynalazków, przywołując lemkinowskie pojęcie „genocydu”. Sprzeciwia się wizji świata podzielonego na strefy wpływów. Miodzio! Chociaż możnaby pomyśleć, że to o Rosji...Aż się prosi, by uzupełnić tę uwagę dwoma moimi (co za skromność moja) notkami: oraz . Bo te notki – może naiwnie – wyrażają myśl o harmonii i umiarze w polityce, o zrównoważeniu, o postępie społecznym w skali globu.