Na całego! Do upada!

2012-04-09 07:21

 

/oczywiście, że mowa o śmigusach, dyngusach i innych zabawach „zamiast”/

 

Kiedy Sienkiewicz rysował postać młodego Kmicica, wpisał mu w jego rozwichrzony, bujny charakter wszystko, czego bało się otoczenie: brak umiaru w piciu, brak pohamowania w radosnych odruchach (strzały do portretów) i samczy stosunek do pań, niezależnie od konduity. Niczym nie różnił się w tym Andrzej od Bogusława, obaj mieli w sobie kawał zdrowego, przaśnego chama, choć od jednego bił odór niedomytych pach, a od drugiego mieszanka „odekołonów” nie do wytrzymania.

 

Warchoł, swawolnik i zabijaka, takich postaci w historii naszej nie brakuje, wypracowania szkolne aż kipią o nich. A kto zainteresował się kozaczyzną nieco więcej niż podręcznikowo – ten rozumie, na czym polega konsumpcja swobody uzyskanej chyłkiem, za plecami stróżów, kiedy to poszum traw, świst wiatru i świegotanie ptactwa zatrute są ustawicznym oglądaniem się za siebie i wystawianiem czujnych wart. Zna ktoś kozackie zawołanie „liubo, bratcy, żyt’” (ot, wersja tęskna i wersja nieco bardziej męska w refrenie)?

 

Brak samoposkromienia, ów szalej zwany uczenie ludyzmem czy ludycznością, ten swoisty atawizm, zapewne potrzebny jest człowiekowi, który na co dzień sam sobie uplata wciąż gęstsze jarzmo dobrych obyczajów, dobrego tonu i przyzwoitości, poszanowania dla norm, standardów, praw. Kiedy własne, ludzkie samoograniczenia codziennie zamykają nas w coraz ciaśniejszej klatce, chcemy – jako ta dzicz – raz na jakiś czas poczuć tę rozwydrzoną, pełną swobodę, zobaczyć jak to jest, kiedy się człowiek przełamie, kiedy mu dusza zaryczy w trzewiach. Doświadczyć swobody hulaszczej, jakże innej od swobody w rozumieniu „liberté”, tej nobilitowanej wolności politycznej!

 

Może kiedyś, drzewiej, śmigus-dyngus miał ten wymiar, który przedstawia się po telewizorach na użytek mieszczuchów. Ja sam wychowałem się na głębokiej, zapadłej prowincji, pośród sadów i lasu,  Mama co wieczór przy pracach wieczornych śpiewała rozmaite piosenki, uczyła siostrę haftów i szydełkowania, a mnie cerowania, moim obowiązkiem pozaszkolnym było obrządzić świnie, zabezpieczyć drewno opałowe i podobne wykonywać czynności, ale nawet kilkadziesiąt lat temu doświadczałem śmigusa albo w formie „salonowej” (skrapianie krewnego aerozolem niczym roślinki w doniczce, za pomocą spryskiwacza w formie plastikowej gruszki), albo w formie cepeliady, kiedy jedni patrzą, nietykalni, a inni udają, że się świetnie bawią, tyle że na pokaz. Może miałem pechowe, żałosne dzieciństwo…

 

Śmigus-dyngus w wersji „wiadernej” ma najprawdopodobniej to samo źródło, co ustawki kibolskie albo koleżeński mobbing w koszarach czy biurach. Człowiek wzięty w karby rozmaitych „trzeba i nie wolno”, ścigany zapamiętale przez każdego łajdaka w mundurze lub z identyfikatorem i choćby najmniejszym uprawnieniem, człowiek,  któremu odebrano czas na szczerą zabawę i pozbawiono pieniędzy na rozrywkę, a przestrzeń zabudowano mu betonem i pułapkami, pośród których porusza się jak tresowany szczur – traci wszelką kontrolę nad sobą, kiedy tylko rzeczywistość „mrugnie doń okiem”.

 

Kto widział psa spuszczonego z łańcucha – ten wie, o czym mówię. Korzystać ze swobody umie ten, kto ją ma na co dzień, komu pokazano, jak się nią gospodaruje, czego bronić do krwi ostatniej, a co można odpuścić i uelastycznić. A kiedy ma się swobodę wyznaczaną „grafikiem” albo łaskawym pańskim przyzwoleniem, kiedy ma się wolność ukradzioną – wtedy się człowiek nią upaja – i ostatecznie upija, z wiadomym skutkiem, znanym jako syndrom dnia następnego.

 

Spichlerz zaopatrzony, nie muszę donikąd „się udawać” ryzykując, a jeślim ciekaw, mogę z okna popatrzeć, niczym Bronisław Malinowski, na dzikich obyczajów powiatową wersję XXI-wieczną.