Moja odpowiedzialność za cudze decyzje?

2010-11-20 12:29

 

/za twórczość legislacyjną wybrańców nie będę płacił własnym zdrowiem ani z własnej kieszeni/

 

Od zarania podstawowym wyzwaniem Demokracji jest właśnie ów tytułowy teoremat. Od początku Ludzkości mamy do czynienia ze szczególnym podziałem pracy i obowiązków oraz przywilejów, który w moim kręgu koleżeńskim ironicznie kwitujemy: jedni robią jak się patrzy – inni patrzą jak się robi.

 

Kiedy o jutrzejszych wyborach ma być cicho, to mogę tylko zauważyć, ile problemów natury „demokratycznej” niesie ze sobą wprowadzony niedawno zakaz palenia w miejscach publicznych. Prosta i oczywista sprawa: chcesz sam się dobijać nikotyną i śmierdzieć nie wiadomo czym – nie zmuszaj innych, zwłaszcza przygodnych współ-bytników miejsca, by razem z tobą szli w tę samą podróż. „Techniczna” argumentacja jest jeszcze prostsza: kiedy ja nie palę – tobie to nie szkodzi, ale kiedy ty palisz w mojej obecności – ja cierpię.

 

Właśnie tę nierównowagę podparł Ustawodawca kikutem w postaci poprawki do ustawy. I ma się trzymać – skwitowali posłowie czy kto tam jeszcze.

 

Moje codzienne życie przebiega pośród szarego ludu, w który wtopiłem się z chęcią i niezauważalnie. Ów szary lud, mając zresztą również inne nałogi, pali papierosy bez szpanu i bez zadęcia: po prostu „dymek” zaspokaja jakieś potrzeby manualne i wizerunkowe, stanowi środek zastępczy dla wielu dóbr niedostępnych szaremu ludowi, poza tym o co chodzi, panie kolego? Zjełczały smród niedoprawionej machory zalega w kątach korytarzy w zakładzie pracy, przenika „służbówki” w kolejkach podmiejskich, wsiąkł na zawsze w odzież, w oddech i w przyzwyczajenia.

 

Nie ma takiej ustawy i nie ma takiego policjanta-strażnika, który odzwyczai szary lud od palenia (o „ynteligentów” i paniusie kawiarniane to ja się nie martwię, to-to zawsze sobie poradzi). Z paleniem – z zawłaszczaniem przez palaczy rozmaitych przyczółków w publicznej przestrzeni – jest jak z przechodzeniem przez trawnik: nie wolno deptać, ale mimo to powstają ścieżki, czyli nie jeden, a setki ludzi skracają sobie niedolę chodzenia dookoła.

 

Cóż robić zatem – pyta palacza nie-palacz?

 

Nic, poza ustawowym, konstytucyjnym wdrożeniem zasady PRIMUM NON NOCERE. Człowiek cywilizowany powinien z tą zasadą się rodzić i dziwię się, że specjaliści od klonowania i sztucznego zapładniania nie potrafią wdrożyć nam w geny tak prostej zasady.

 

O, teraz to już mogę nie baczyć na ciszę wyborczą, bo poszło w dobrą stronę.

 

Palacz to taki człowiek, który bez mojego upoważnienia i bez mojej zgody aplikuje mi powietrze stęchłe i śmierdzące, a do tego szkodzące na moje różne takie kaszle. Używa do tego prawa kaduka.

 

Gdybym miał na wyposażeniu jakąś władzę nad palaczem, nie zabraniałbym mu palenia, tylko kazałbym mu zapłacić wszystkim wkoło niepalącym po 10 groszy za minutę przebywania w zgniłej atmosferze. Za doznawany niesmak i a’konto przyszłego leczenia. Tak, tak, tego nie da się wyegzekwować, powiadacie. Ha, ha, a zakaz palenia w miejscach publicznych da się wyegzekwować? Tyle, że w mojej wersji taki palacz miałby gdzieś pod skórą poczucie, że jest dłużnikiem, a wszyscy dookoła czuliby się jego wierzycielami. „Płać” – ozwaliby się – albo zmykaj ewentualnie zgaś peta”. Do tego nie potrzeba strażników i policjantów.

 

Szkodzisz – stajesz się dłużnikiem! Proste! I jakie chrześcijańskie (miłuj bliźniego swego jak siebie samego)!

 

O, i teraz tę zasadę przenieść na wszystkie decyzje administracyjne, które są podejmowane bez ewidentnego upoważnienia społeczności, których dotyczą: zezwolenie na śmietnisko, zgoda na śmierdzącą przetwórnię, koncesja na bar w wielopiętrowcu, zgoda na wycinkę drzew, albo zepsucie krajobrazu i komfortu ciszy przez wstawienie kolosalnego obiektu sakralnego pomiędzy osiedle, oddanie za bezcen wspólnego samorządowego gruntu, uchwalenie dotacji na coś, co interesuje tylko 5% lokalnej wspólnoty, zaciągnięcie długu publicznego, obniżenie świadczeń socjalnych, komercjalizacja służby zdrowia, obcięcie dotacji na kulturę i edukację. Podkreślam: jeśli jest upoważnienie społeczności – nie ma sprawy, ale jeśli nie – to nie Urząd ma korzystać, tylko wszyscy, choćby to wychodziło 10 groszy na głowę.

 

Szkodliwe decyzje administracyjne nie mogą wynikać z „ogólnego upoważnienia wyborczego”. Wyborca głosuje w przeświadczeniu-nadziei, że wybrani będą podejmować same korzystne dla niego decyzje. Bo wyborca tak rozumie postęp. Nie mylić z urzędniczym podstępem.

 

Ten mechanizm nie jest obcy naszemu krajowi: organizacje „ekologiczne” opanowały do perfekcji biznes polegający na odstąpienie od blokowania inwestycji w zamian za dotacje na cele statutowe. Świetny patent, niech samorządne wspólnoty na tym stoją!

 

Żeby jednak tak się stało (Czytelniku, ja tu trochę przymrużyłem oko, no, nie?) – lokalna społeczność musi mieć realną kontrolę nad tym, co czynią jej „wybrańcy”.  Dlatego poprę każdego, kto już dziś postąpi w duchu Ordynacji Sołtysowskiej (patrz: tutaj oraz tutaj).

 

No, od poniedziałku – ruszamy w Polskę w poszukiwaniu parlamentarzystów gotowych oddać włądzę Samorządom, społecznościom i wspólnotom lokalnym.

 

Kontakty

Publications

cudze decyzje?

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz