Między TAK i NIE

2012-03-17 06:53

 

W rozmowach z tymi, którym jeszcze nie dość uprzykrzyło się moje „a nie mówiłem”, od kilkudziesięciu miesięcy powtarzam: brakuje wyłącznie takiego tąpnięcia, którego nie da się zlekceważyć zaciśnięciem zębów.

 

Nie jestem politykiem, nie chodzi mi więc o to, kiedy drużynnicy tego czy tamtego gwiazdora mediów zeżrą jego rodzeni kumple. Chodzi mi o to, kiedy nam wszystkim wyrwie się z gardeł gromkie, mniej-więcej zgodne „o, k***a!

 

Kto mnie czytuje, ten wie: nasza naturalna pasja życia, codzienna zapobiegliwość, a także przedsiębiorczość niektórych z nas, „oczekuje” mnożnikowania, wsparcia ze strony czterech obszarów, które staraniem pokoleń wyrosły jako dorobek cywilizacyjny, a kosztem nas wszystkich są opłacane i utrzymywane. Są to:

  1. Administracja, którą uprzejmie prosimy, by organizowała nasz trud, porządkowała go i znajdowała jego najlepsze formy;
  2. Infrastruktura: tę opłacamy, by warunki naszego życia i działania były znośniejsze, byśmy nie musieli wciąż od nowa się „obudowywać”;
  3. Walory, od których oczekujemy kredytowania, ubezpieczania, gwarantowania, „ukrwienia” naszych wspólnych sieci, struktur i systemów;
  4. Polityka, którą rozumiemy jako dziedzinę uzgodnień dokonywanych z naszym obywatelskim, samorządnym udziałem, a przynajmniej w naszym szczerym imieniu;

Niestety: Państwo, któremu oddaliśmy owe 4 obszary w zarząd, od ładnych kilku dziesięcioleci udaje przed nami, że zarządza, a w rzeczywistości skubie tylko wszystko, co się nadarzy, kiedy zaś robi się Gospodarce i Społeczeństwu słabo – sięga do naszej kieszeni, by to ratować.

 

Reforma za reformą, nawet ustrój (system?) został zmieniony, a polityka wciąż ta sama. Bezhołowie, nierazbiericha.

 

Nie ma dnia, żeby media nie donosiły o bezduszności i podłościach ADMINISTRACJI: urzędników, funkcjonariuszy, przepisów prawa, i ustawicznym „podstawianiu nogi”, o tym, że zamknięci jesteśmy w coraz ciaśniejszej klatce, zbudowanej na pogardzie w stosunku do nas.

 

Nie ma dnia, żeby media nie donosiły o INFRASTRUKTURZE: awariach, wypadkach, katastrofach, przekrętach, których wspólnym mianownikiem jest zaniedbanie, chciwość i niekompetencja, o wciąż nowych ofiarach, jakie musimy ponieść, bo „co powiedzą o nas inne narody”.

 

Nie ma dnia, żeby ktoś z naszej rodziny lub otoczenia nie doświadczał WALORÓW: komornika, kontrolera, windykatora, naganiacza, oszusta, stronniczego sądu, dziury w budżecie, nowego podatku i opłaty, a choćby tylko podwyżek.

 

Nie ma dnia, żebyśmy nie doznawali POLITYKI: upodlenia, a nawet szyderczego „a-kuku” ze strony gnojków, którzy wyłącznie pod koniec kadencji stają się naszymi braćmi, a w rzeczywistości kombinują, jak z tej dziurawej łajby czmychnąć na zagraniczne salony „wyższego rzędu”.

 

Nie ma dnia, żebyśmy nie budzili się ze śpiączki, porażeni nowymi sztuczkami pozbawiającymi nas cywilizowanej opieki zdrowotnej, edukacji, wolnych przestrzeni, terenów zielonych, rekreacji, sportu „dla każdego”, bezpieczeństwa publicznego i osobistego, prawa do świętego spokoju, minimum socjalnego albo wręcz egzystencji, prawa do rzetelnej, nie manipulowanej informacji, praw do tego co nasze, prawa do kontrolowania tych, którzy zarządzają naszym dobrem i nami samymi. W miejsce tego, co wydawałoby się minimum, dostajemy albo wielkie nic, albo skomercjalizowane zaprzeczenie wszystkiego.

 

Nie ma dnia, żebyśmy nie widzieli na własne oczy bezkarnych, bezczelnych kpin z Konstytucji, Demokracji, Wolności, Człowieczeństwa, Obywatelstwa, Samorządności.

 

Na naszych oczach i na nasz rachunek wciąż nowe jemioły od nowa uczą się nami rządzić, a efekt ich nauki taki się okazuje, że stają się coraz bardziej wprawni w robieniu z nas „nikogo”.

 

Wszystko, co miało nas wspierać i mnożnikować, kosztuje coraz więcej, ale raczej nie spełnia swoich zadań, służy wyłącznie jako pole do harców dla Nomenklatury oraz rwaczy dojutrkowych, żarłaczy zastawiających na nas coraz gęściej mętne więcierze, wysysających z nas ostatnie już rezerwy. Jest, a jakoby nie było.

 

To co jako dobro publiczne miało nam służyć – zostało w najlepszych kąskach skomercjalizowane i „sprywatyzowane”, zaś na przyzwoitym poziomie służy tylko wybranym, ewentualnie za dodatkową komercyjną kasę.

 

Wszystko co – z naszej wspólnej składki – miało umacniać i witaminizować słabizny społeczne i gospodarcze – okazuje się budżetową dziurą bez dna, a w formule „para-budżetowej” stało się folwarkiem dla „swojaków”.

 

Wszystko, co miało być „rynkiem podmiotowości, samorządności i obywatelstwa”, okazuje się jarzmem, ubezwłasnowolnieniem, narzędziem deprywowania naszych potrzeb i pragnień, chyba nie tych kapryśnych, tylko normalnych i oczywistych, za nasze własne zresztą pieniądze, oczywiście z zastrzeżeniem tajemnic państwowych, handlowych, służbowych, abyśmy się nie zorientowali.

 

Dziadostwo, zgnilizna, próchno, badziewie, ściema, plugawizna, sprzedawane nam w kolorowych kartonikach, wyduszające z nas ankietowe poczucie zadowolenia z tego, co mamy i czego doświadczamy.

 

Co jest, do jasnej…?

 

 

*             *             *

Kiedy ludzie godni szacunku upominają mnie, że może mam i rację, ale nie jest tak źle, da się to wszystko połatać i naprostować, że nie wolno na wszystko patrzeć przez radykalizujące okulary – to zastanawiam się, kto tu jest szaleńcem. Czy ten, który pośród tornada wrzeszczy, że konstrukcja naszego schronienia udaje tylko schron pośród tąpnięć, czy raczej ten, który powiada, że nie ma co ludzi straszyć?

 

Jeszcze nie czas?

 

Nie wystarczy, żeśmy w większości łachmaniarze, udający przed ankieterami „z dziada pana”? Uwiedzeni statystykami? Przyduszeni „przykładem” medialnych celebrytów, przedsiębiorców biegłych w drenowaniu naszych dóbr, medialnie zadawanym szykiem?

 

A kiedyż ów czas nadejdzie?

 

Powiada mój przyjaciel, profesjonalista od statystyk: z badań nie wynika, by pod skórą tliła się jakaś burza społeczna, ruchawka choćby.

 

Znaczy, mieszkam w kraju przeraźliwej niemoty?