Między nędzą a dobrobytem

2012-04-03 08:36

/krótki przewodnik po welfare, prosperity and plenty  concept/

 

Jako licealista byłem zapładniany pomysłami na dościganie i prześciganie Zachodu, głównie dla udowodnienia, że socjalistyczne jest lepsze od burżuazyjnego, kapitalistycznego, co miało być oczywiste. Zresztą, Zachód już wtedy był brany z dalekowschodniej flanki: Japonia, Korea, Taiwan i Singapur bez wielkiego zadęcia, za to wielkim nakładem dobrej polityki (planowej, odgórnej i centralnej!) brały w swoje ręce różne zachodnie gadgety i doprowadzały je u siebie do perfekcji: efekt był taki, że ścigając Zachód pasjonowaliśmy się tym co dalekowschodnie.

 

Minęło ze dwa pokolenia, a nic się nie zmieniło w tej sprawie: największa innowacyjność techniczno-ekonomiczna generowana jest w okolicach północnego Pacyfiku, a Słowiańszczyzna jak zawsze ma pretensje do świata, że się nie docenia jej bohaterskich zmagań z problemami, które sama sobie stwarza (jak powiadał w podobnej sprawie Kisiel).

 

Tyle, że w międzyczasie zanurzyłem się w nauki społeczne, z ekonomią u podszewki, więc mogę sobie pozwolić na własne zdanie. Zwłaszcza, że choć byliśmy ponoć niegdyś w pierwszej dziesiątce potęg gospodarczych świata, to do elitarnego grona OECD wprowadził nas dopiero równie ambitny co zapobiegliwy Grzegorz Kołodko, romantyk polityczny.

 

Dopatruję się pewnego „odchylenia słowiańskiego”, które nie pozwala nam cieszyć się z dobrodziejstw cywilizacji – tej technicznej – mimo nasycenia gospodarki tymi dobrodziejstwami podobnego Zachodowi.

 

Otóż – ponarzekajmy – u nas jest tak, że kiedy wspólnym nakładem uda nam się coś dużego uruchomić (jakąś infrastrukturę, kluczowy obiekt, wielką budowlę, potężne przedsiębiorstwo) – to natychmiast pojawiają się „równiejsi”, którzy zagarniają pod siebie wszelkie płynące z tego korzyści, pozostałym zaś trafiają się tylko obowiązki i uciążliwości, jakie owe dobrodziejstwa nieuchronnie niosą, nawet jeśli są nowoczesne i sprawne. Tak się u nas sprawy mają niezależnie od ustroju politycznego i zadęć ideologicznych, jakimi jesteśmy raczeni i „obsługiwani”.

 

Żebym nie okazał się gołosłowny, zapraszam Czytelników do uruchomienia swojej wyobraźni: jaki procent waszej lokalnej społeczności (i kto konkretnie) skorzystał na wielkim przedsięwzięciu, które ozdobiło Waszą krainę w ostatnich 40 latach? Czy to nie jest tak, że większość mogła i może sobie popatrzeć, a nieliczni „coś z tego mają”?

 

Jeszcze śmieszniej jest, kiedy okazuje się, że wystarczy zadekretować jakieś przedsięwzięcie o znaczącej skali publicznej (i najczęściej na publiczny rachunek) – a już pojawiają się owi „równiejsi” i przechwytują wszelkie korzyści (materialne, społeczne, polityczne) już na etapie inwestycji, co najczęściej prowadzi do rozdęcia budżetów-kosztów, do niedoróbek grożących katastrofą techniczną i finansową, do zwykłych, obleśnych afer. Czyli: jeszcze nic nie zrobiono, a korzyści już się rozlazły! Takich przedsięwzięć pojawia się u nas coraz więcej w ostatnim (transformacyjnym) pokoleniu (pamiętacie program powszechnej prywatyzacji, potem reformy buzkowe, w międzyczasie szybką kolej, nowoczesne okręty i inne projekty, a ostatnio zabawę w Euro 2012?), choć podobno tzw. wolny rynek i liberalizacjo-prywatyzacja powodują zbawienny przyrost rozsądku.

 

Żyjemy w krótkim okresie przechodzenia od etapu nadętej „zielonej wyspy” do etapu „ratuj się kto może”. Dlatego każde przedsięwzięcie, które ma jakiś wpływ na Budżet, urasta do rangi takiej samej, jak gierkowskie fabryki domów, Port Północny drogi szybkiego ruchu czy Huta Katowice. Tej miary są wszystkie te „epokowe” przedsięwzięcia, które po kolei zrażają do ON-ych dziesiątki środowisk: kierowcy (bo akcyza na paliwo staje się nieprzyzwoita), różne środowiska medyczne i pacjentów (bo w okolicach medycyny nikt nie chce być służbą zdrowia), emeryci żyjący (bo nędza), emeryci in spe (bo reforma do kitu), nauczyciele oraz ich uczniowie i uczniów tych rodzice (bo oświata jest pożal się boże), absolwenci szkół średnich i ponad-średnich (bo robota niegodna), przedsiębiorcy małych i średnich przedsiębiorstw (bo ich duszą monopoliści, przepisy, urzędnicy, kontrole i konkurencja oraz banki), wierzyciele i dłużnicy (bo system rozliczeń poszedł w kierunku preparowania długów, a nie ułatwienia rozliczeń), związki zawodowe (bo umowy śmieciowe, elastyczne i ogólna pogarda dla pracy), konsumenci (bo drożyzna przyśpiesza), biedota (bo znikąd wsparcia i żadnych szans, a komornicy i windykatorzy oraz straże – nieludzcy) – i tak dalej, i temu podobnie.

 

Aż dziw, że to wszystko się jeszcze trzyma blisko „ładu i porządku”.

 

Dobrobyt przyrasta, jeśli ci, którzy zarządzają nawą publiczną, mają przede wszystkim kompetencje zarządcze (nie mylić z talentami gamblerskimi), a do tego choćby minimum poczucia odpowiedzialności przed tymi, którzy „się zrzucili” na kolejne przedsięwzięcia, zatem – zarządcy – starają się o właściwym czasie i zgodnie z normami ukończyć inwestycję czy reformę albo projekt, a potem ją udostępnić ludności w trybie egalitarnym. A kiedy im nie wychodzi – nie udają, że to kolega, tylko ze spuszczoną głową znikają. U nas natomiast – ponarzekajmy dalej – im więcej komuś się uda spieprzyć, tym więcej go w kolejkach do tantiem, premii, apanaży, nowych stanowisk, mediów. Tworzą swój własny świat wtajemniczeń i dopuszczeń, choć powinni zapaść się pod ziemię. Albo to jest chore, albo taka już nasza natura.

 

Szwindle, cwaniaczkowie, geszefciarze, łowcy okazji, wydrwigrosze, ludzie mało przyzwoici i inne równie teatralne postacie – zdarzają się wszędzie. Rzecz w tym, że jesteśmy chyba jedynym krajem OECD, gdzie cała ta menażeria definiuje „kulturę polityczną” kraju, a ich mentalność, postawy i obyczaje lepką mazią rozmnażają się na całe życie publiczne.

 

Dlatego u nas ani administracja, ani infrastruktura, ani finanse wszelkie, ani świat polityki – nie mnożnikują ludzkiej zapobiegliwości, staranności, przedsiębiorczości – tylko są dla niej kulą u nogi. Zamiast dodawać – odejmują, a jeszcze potrafią opluć i ukarać za cokolwiek, jeśli tylko znajdą „haka”. Znajdą, nie ma obaw. Jeśli coś mnożą – to raczej klimat „co by tu jeszcze skręcić dla siebie z publicznego dobra”.

 

A dobrobyt nie spada z nieba złotym deszczem, tylko owocuje, kiedy ludzki trud ma sprzyjającą glebę i dobrą pogodę. Dla wszystkich.