Kto Kaddafiemu włazi w szkodę?

2011-03-04 06:20

 

Oto dociera do mnie pytanie zaskakujące: cóż to za praktyki, żeby człowiekowi blokować jego konta w bankach i zajmować jego mienie, jeśli uznano, że niegodnie zarządza krajem ojczystym, w którym pełni funkcję? Dlaczego Muammar al-Kaddafi jako osoba doznaje represji ze strony instytucji z założenia apolitycznych?

 

Pytanie zaskakujące, ale celne. Zwłaszcza, że dotyczy nie tylko Kaddafiego, ale innych dyktatorów, których rządy nie podobają się państwom mającym się za demokratyczne.

 

Po zastanowieniu odpowiadam jak umiem, ale nieco „dookoła”.

 

Wyobraźmy sobie jakieś towarzystwo, złożone z 20-50 osób. Osoby te znają się niemal od podszewki, rozumieją się wpół słowa, grupują się w pod-towarzystwa dla jakichś doraźnych celów albo dla robienia jakiejś towarzyskiej polityki. Są wśród nich „marginalni” soliści, są wodzireje, są autorytety w rozmaitych dziedzinach, są pochlebcy i rywale. Na tym polega życie towarzyskie. Jednoczy ich jakiś wspólny kod towarzyski, jakiś rodzaj grupowego wtajemniczenia. Ten kod pozwala jednych szanować, innych odpychać.

 

A teraz wyobraźmy sobie podobne towarzystwo, o liczebności nie większej niż 1000 osób. To są przywódcy państw. Podkreślmy: stoją na czele organizacji państwowych w swoich krajach, w tym sensie są „legalni”, nawet jeśli nie wszyscy i nie każdemu w tym towarzystwie podobają się.

 

Jak to wygląda – widać w Davos. Poza osobami, które w tym miejscu odnajdują się na własne życzenie, za własne pieniądze, nierzadko ciężkim staraniem – zajeżdżają tam na popas przywódcy państw świata (jakkolwiek słowo „przywódca” rozumieć). Do tego kilka organizacji między-państwowych.

 

Jedno państwo na „rynku towarzyskim świata” reprezentuje zaledwie kilka osób. Na przykład Polskę może dziś tam reprezentować Bronisław Komorowski, Donald Tusk, Aleksander Kwaśniewski (jako były), może Marek Belka, może Wałęsa, może Buzek (ten bardziej reprezentuje Europę), Może Sikorski. I choć z Polski będzie tam zawsze ze 20 osób – tych kilka jest miarodajnych dla „towarzystwa”. Dlatego jest ono nie bardziej liczebne niż 1000 osób, ale w rzeczywistości może to być nie więcej jak 250-300 największych luminarzy-polityków.

 

Oczywiście, Davos jest tu przykładem. Czytelnik już rozumie, że chodzi o tych, których każdy gest, każde mrugnięcie okiem jest powodem do rozpoczęcia wiadomości informacyjnym w prime-time w ich rodzimym kraju.

 

Dodajmy, że owo światowe „towarzystwo” jest – każdy po swojemu w swoim kraju – odgrodzone murem kompetencyjnym od „woli narodu”: nie pytając nikogo w kraju o zdanie można na przykład podjąć decyzję o napaści na Irak i dowolną podobną.

 

Jak w każdym towarzystwie – jednym uchodzi wiele, innym nie wybacza się nawet drobiazgów. Zależy to od aktualnej sytuacji, od „umiejętności towarzyskich”, od atrakcyjności samego kraju, np. posiadanych surowców czy strategicznego położenia.

 

Pamiętamy, że kiedy „towarzystwu” zachodniemu bezapelacyjnie przewodził amerykański prezydent, to wtedy nawet watażkowie dopuszczający się zbrodni w swoich krajach mogli spokojnie bywać na salonach. Nie inaczej było w obszarze wpływów radzieckich. Cytuję z internetowego tekstu „Nasz drań Karimow”: Bądźmy poważni, rozmawiajmy bez hipokryzji. Ci superpotężni nigdy nie zwracali zbytniej uwagi na moralną stronę postępowania ich klientów. Stopień czcigodności partnera stanowił zawsze zmienną obliczaną w zależności od jego skuteczności i pożytku. Czyż nie mieliśmy już za sojuszników greckich pułkowników, Pinocheta i Mobutu czy Duvaliera, nie mówiąc już - by wrócić do terroryzmu - o naftowych Saudyjczykach, sponsorach najbardziej radykalnych islamistów? (dodajmy – JH – Noriegę, Saddama). Wszystko jedno, jaka wojna - gorąca, zimna czy z terroryzmem - wartości demokracji nigdy nie odgrywały większej roli, kiedy trzeba było zwerbować nawet najbardziej odrażającego, ale pożytecznego wspólnika.

 

„Nie zawsze trzeba mieć za drania tego, co jest innego zdania” – zauważał nieoceniony Jan Sztaudynger.

 

 

Anglia miała kiedyś taką maksymę: „My nie mamy sojuszników, my mamy interesy.” Dlatego w Monachium mogli spokojnie porozumieć się z Hitlerem, podobnie jak Amerykanie ratujący sumienia powiedzonkiem „to jest drań, prawda, ale to jest NASZ drań”.  

 

No, właśnie. A kiedy nagle na kogoś spada towarzyska anatema – wtedy dyplomacja przestawia „wajchę” i już jest inaczej, człowiek wszystkim śmierdzi. Można go porwać z własnego kraju (Noriega), można jego kraj najechać jak swój pod byle pretekstem (Irak), można w cudzym kraju ścigać „osobę trzecią” (Afganistan), można „nasadzać swoich” w obcych krajach (specjalność USA i Rosji).

 

W takich przypadkach nie liczy się żadne prawo. Według prawa – chyba dowolnego państwa – posiadacz konta bankowego może być pozbawiony swoich uprawnień wyłącznie na prawomocne żądanie Sądu czy Komornika albo na wniosek konkretnego państwa „trzeciego” wskazującego na przestępcze pochodzenie zgromadzonych środków. Żadna z tych ani podobnych okoliczności nie zaszła w przypadku Kaddafiego. Po prostu światowe „towarzystwo” uznało go za śmierdzącego – i już wolno na niego napluć, okraść go, poniżyć – zapomnieć o wszelkim protokole.

 

Jeśli kryterium miałoby być czynne wycofanie poparcia (legitymizacji) przez rodzimy lud – to połowa światowych przywódców musiałaby się mieć z pyszna!

 

Jutro może to spotkać każdego innego szefa kraju, „głowę państwa”. Wbrew pozorom żaden z przywódców nie może być pewien, że jest w takiej sprawie nietykalny.

 

Zwłaszcza ten, który syknął w towarzystwie: szczujemy na Kaddafiego, chłopaki!

 

 

 

Kontakty

Publications

Kto Kaddafiemu włazi w szkodę?

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz