Komu odebrać, komu

2016-04-19 10:00

 

Ostatnio jestem z wielu stron nagabywany o podpisanie się pod apelem do senatu wybitnej uczelni, by jej absolwentowi, doktorowi nauk, odebrać przyznany wcześniej tytuł doktorski. Cieszy mnie to zaufanie, ale odmawiam „wszczęcia” ze względu na poważne braki formalne tego apelu oraz ze względu na mylenie – dość powszechne – wykształcenia (certyfikatu) z umiejętnościami.

W Polsce (i w większości krajów) trzeba pokonać kilka prostych w konstrukcji, ale pokrytych lepką mazią progów, aby zostać licencjatem, magistrem, potem doktorem, a w przypadku habilitacji i profesury trzeba dodatkowo wykazać się dorobkiem w postaci grupy podopiecznych, którzy pod naszą kuratelą osiągnęli własne sukcesy.

Najmądrzejszą z zasad panujących w świecie akademickim uznaję tę, która – jeśli ktoś ma przerwę we wpisach do indeksu – unieważnia wpisy starsze niż 2 lata. Niestety, ta zasada nie jest powszechna, choć na przykład w wielu wrażliwych przestrzeniach (sport, pilotaż samolotów, częściowo medycyna) trzeba uprawnienia i tytuły dość często odświeżać.

Tytuł magistra czy inżyniera (oraz następne) – jest dożywotni, co pozwala wielu ignorantom nosić dumnie tytuły zdobyte w czasach, z których dawno wyrośli. Więc ja się pytam: skoro wiadomo, że w wielu dziedzinach stan wiedzy (i poziom profesjonalizmu) zmienia się „nieco” szybciej niż w Średniowieczu – to dlaczego tytuł magistra nie jest wymazywany z rejestru, jeśli człowiek przez tych 5 lat nie pracował w wyuczonym zawodzie?

Rzeczony pan, o którego doktorat wojują jego polityczni (a nie merytoryczni) adwersarze, napisał pracę magisterską pt. „Wywłaszczenie nieruchomości pod budowę autostrad płatnych”. Nie wiem ile lat pracował w wyuczonym fachu, ale dam sobie uciąć, że dawno nie zaglądał do aktualnie obowiązujących przepisów i „casusów” związanych z wywłaszczeniami. W moich oczach jego biegłość w zakresie wybranego obszaru prawa jest mocno ograniczona, nie jest magistrem prawa w tej specjalności, tym samym w pozostałych specjalnościach.

Ten sam pan doktoryzował się na podstawie pracy pt. „Interes prawny w polskim prawie administracyjnym” i sądzę, że również w tym fachu nie pracował ani chwili. W moim osobistym odczuciu, jeśli ktoś przez 10 lat nie pracował co najmniej 8 lat w zawodzie albo na uczelni – powinien tracić doktorat.

W obu przypadkach: magisterki i doktoratu – tytułowany magistrem lub doktorem osobnik powinien (odpowiednio po 5 i 10 latach) przedstawić „curriculum vitae” zawierające dowody na fachową pracę (a nie „około-pracę”) w zawodzie (lub na uczelni) albo – w uproszczonym trybie – bronić jakiejś dysertacji. Coś jak nostryfikacja dyplomu.

Potrafię wskazać niejedną „parę naukową”, w której osoba mająca tytuł eksploatuje bezlitośnie osoby nie mające tytułu lub będące niższymi „rangą”, na przykład poprzez „wspólne” publikacje lub dobieranie „źródeł”, przy czym ta utytułowana osoba ma skromniejsze pojęcie o tym, co podpisuje jako autor niż ta „słabiej wykształcona”.

Nie chcę już wspominać o tytułach wczesno-naukowych (licencjat, magisterium, doktorat) zdobywanych w ośrodkach nauczania żenująco odbiegających poziomem od tego, co nazywamy „akademickością”, nie mówiąc już o „uniwersyteckości”. Są to fabryki dyplomów, dające matołom (poza wyjątkami) dożywotnią przewagę w grach kadrowych nad innymi, lepiej przygotowanymi.

O tym panu, co do którego jestem indagowany, sądzę, że z dużą dozą prawdopodobieństwa nie zdałby „od ręki” egzaminów przybliżających go do magisterki i doktoratu (a choćby testów kompetencyjnych), nie dał też światu nauki osobistego wkładu upoważniającego do noszenia tytułów. Tyle że takie samo zdanie mam o 50% magistrów i 30% doktorów. I nie robię z tego sensacji: prześlizgnęli się przez lepkie procedury, z założenia jednorazowe – to niech sobie noszą tytuły.

Dlaczego mam akurat w tym konkretnym przypadku potraktować kogoś inaczej? Jako powód podaje mi się, że ów pan wykonując swoją pracę etatową sprzeniewierzył się konkretnym przepisom prawa. A ja odpowiadam, wedle mojej najlepszej wiedzy:

1.       Nie odmówił tym kilkorgu osobom powołanym przez Sejm przyjęcia od nich ślubowania, tylko odmówił im uroczystości-celebry pałacowej: gdyby (za radą prawnika Cimoszewicza) poszli do notariusza i złożyli podpisy pod ślubowaniem (albo nagrali swoje ślubowanie na kamerach) i taki dowód złożenia ślubowania wysłali „poleconym” do Głowy Państwa (urzędu, nie osoby) – to dopiero nie przyjęcie takiego aktu obciążałoby osobę zatrudnioną na czele Urzędu. Dziś już jest zbyt późno: w to miejsce zatrudnieni są inni, z nieznanych mi powodów nie dopuszczani do czynności zawodowych, co nazywa się w polskim prawie mobbingiem;

2.       Nie gra polskim prawem w sposób niedozwolony. Wadą polskiego prawa jest jego „rzymskość” pomieszana z „bizantynizmem”. Konwencja „rzymska” pozwala na to, by ktoś ewidentnie mający rację „przegrał”, bo niezręcznie ją popierał przepisami i procedurami. Bizantynizm to konwencja, która pozwala przepisy prawa i praktykę prawną jawnie naznaczać interesem politycznym, partykularnym, osobistym (np. poprzez bełtanie mętnej wody). Mieszanie  tych konwencji to powszechna sprawa w Polsce. Ów pan wyszedłby na purystycznego idiotę, gdyby zawracał Wisłę kijem;

Ostatecznie: jeśli liczne oczywiste błędy inżynierskie nie powodują wniosków o wymazanie tytułu inżyniera czy nawet technika specjalności (choć bywa, że stają się przedmiotem „wytyku”[1]) – to nawet oczywiste błędy w innych profesjach nie powinny oznaczać wniosków wymazujących tytuły, bo to budowałoby mętlik i utwierdzałoby kraj w „bizantyzmie”.

Kampania na rzecz wymazania tytułu doktorskiego (a dlaczego nie magisterium?) – w rzeczywistości wyraża KOD-owaną niechęć do całej formacji zwycięskiej w 2015 roku. Czyż nie śmieszne jest to, że choć powszechnie za rzeczywistego sternika rządów w Polsce uważa się Jarosława Kaczyńskiego (doktorat: „Rola ciał kolegialnych w kierowaniu szkołą wyższą"), nikt nie wnioskuje o cofnięcie tytułu akurat jemu? Argument, że nie pełni konstytucyjnych funkcji – słaby i nie na temat. Kampania ta wyraża też nieposkromiona skłonność poniżenia, a choćby „dania do wiwatu”, dopieczenia człowiekowi, którego nijak inaczej ugryźć.

A ugryźć chciano, i to dotkliwie.

Po niespodziewanie przegranych przez B. Komorowskiego wyborach prezydenckich formacja wtedy rządząca natychmiast zmieniła ustawę o Trybunale Konstytucyjnym, a w niej dano całkiem nowy, a jakże „bizantyński” zapis Art. 3 par 6 o brzmieniu:

>>Trybunał rozstrzyga o stwierdzeniu przeszkody w sprawowaniu urzędu przez Prezydenta Rzeczypospolitej Pol-skiej. W razie uznania przejściowej niemożności sprawowania urzędu przez Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Trybunał powierza Marszałkowi Sejmu tymczasowe wykonywanie obowiązków Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej<<

Intencja tego zapisu jest jasna nawet dla ćwierć-inteligenta: cokolwiek Prezydent (nie „nasz”) zrobi, żeby „nam” utrudnić rządzenie – to my go odeślemy do psychuszki albo ogłosimy wrogiem publicznym. I „nasz” Marszałek Sejmu go zastąpi. Podobno ten przepis wmontował do tej ustawy wybitny doradca nie-rządzącej już formacji, Andrzej Rz. Gdzie wniosek o odebranie mu tytułów? Toż to profesor, więc i dr hab., i dr, i mgr! Do tego pełni ważne role w świecie uniwersyteckim i w konstytucyjnym organie!

Używanie – i to wyrafinowane, pod „zaklęciem” profesury i urzędu konstytucyjnego – prawa i wiedzy oraz doświadczenia ustrojowego jako maczugi politycznej, to najgorszy z wyobrażalnych procederów. Czy Andrzej Rz. Dostanie skądkolwiek wytyk?

Jestem ciekaw, jak nasi rodzimi i zagraniczni obrońcy polskiej demokracji reagowaliby, gdyby stara formacja nie przegrała w październiku 2015 i skutecznie „omijałaby” Prezydenta w robocie legislacyjnej?

 

*             *             *

Jestem za tym, by polskie prawo obejmowało nie więcej niż 100 „Opusów” podzielonych na takie działy jak Kultura, Gospodarka, Samorząd, Rolnictwo, Dyplomacja, Prawo Pracy, Społecznikostwo, Systemy, Polityka, Obronność, itd., itp., a każdy z tych „Opusów” wprowadzałby (i strzegł) nie więcej niż 10 zasad. To jest wykonalne, niech prawnicy nie robią tu ołtarza dla mrowia przepisów znanych najczęściej tylko „bezpośrednio zainteresowanym”, nawet specjaliści konkretnych działów niezbyt to ogarniają (ale – co jest opresją – nieznajomość prawa szkodzi).

Jestem za tym, żeby radni, posłowie i inni delegaci odpowiadali „głową” przed wyborcami, oraz za tym, by odebrać ugrupowaniom politycznym prawo redagowania list wyborczych. Jestem za tym, by Prezydenta wybierano nawet z dwoma szczeblami elektorskimi.

I głoszę od miliona lat: jeśli Państwo (urzędy, organy, służby, prawa) jest takie, że pod jego rządami większość mieszkańców sądzi, iż lepiej by im było bez tego Państwa – to takie Państwo jest nielegalne. Tu się zgadzam z Kornelem M.

Podchody trybunalskie, zajmujące top-elicie politycznej stanowczo zbyt dużo uwagi – obywatele już dawno powinni „skasować” w najprostszy z dostępnych sposobów: referendum o skróceniu-kontynuowaniu kadencji wszystkich organów konstytucyjnych. No, ale to trzeba mieć obywateli, a nie „opcjonerów plemiennych”.

 



[1] Wytyk to w dziedzinie wymiaru sprawiedliwości instytucja nadzoru instancyjnego, która polega na tym, że jeżeli sąd wyższej instancji rozpatrujący odwołanie od orzeczenia sądu niższej instancji zauważy rażące naruszenie prawa, to zwraca na to uwagę w formie prawem przewidzianej. Jest to wytyk merytoryczny, dot. prawa materialnego i przepisów proceduralnych;