Kłamstwo Wałęsy, czyli co by było

2012-02-29 07:24

 

Mądre słowa, godne doktora nauk i polityka europejskiego, napisał Marek Migalski na swoim blogu. Oto te z nich, które mnie ujęły (dwa akapity za komentatorami Onetu):

 

Kłamstwo Wałęsy było aktem założycielskim III RP, całkowicie zmieniło nasze życie i zdeterminowało nasze dzieje po 1989 roku, wiele wydarzeń nie miałoby miejsca, gdyby Lech miał odwagę powiedzieć prawdę, a wiele innych - zazwyczaj dobrych - zdarzyłoby się na pewno – napisał na swoim blogu w Onecie, Marek Migalski. Dodał, że "inaczej potoczyłaby się po prostu nasza historia". – Wiem, że byłoby to lepsze toczenie się. Wałęsa stracił szansę na to, żebyśmy zachowali go w naszej pamięci jako kogoś innego, niż krętacza i więźnia swojej przeszłości. A my straciliśmy szansę na to, by zbudować sprawiedliwą Republikę, opartą na prawdzie, solidarności i wolności. Szkoda Wałęsy i szkoda nas – napisał.

 

Marek Migalski zastanawia się na blogu, co by było, gdyby Lech Wałęsa "w 1990 roku, w czasie kampanii prezydenckiej, stanął przed kamerami i powiedział: »Moi Drodzy, muszę się Wam do czegoś przyznać. Zostałem złamany przez SB-ecję w 1970 roku. Donosiłem, denuncjowałem, brałem za to pieniądze. Miałem wtedy trójkę dzieci i się po prostu bałem. Ale przez cały ten czas próbowałem się podnieść. I tylko dlatego, że komuniści myśleli, że jestem ich człowiekiem (tak, jak myśleli o Jurczyku czy Sienkiewiczu), pozwolili nam zarejestrować »Solidarność«. I potem już nie zdradziłem, nie dałem się złamać. Ani w czasie festiwalu wolności, ani potem - w internacie. Kluczyłem, kombinowałem, ale nigdy już nie dałem się zastraszyć, jak wtedy, w 70-tym. I dzisiaj staję przed Wami i proszę Was o Wasz głos. Pomóżcie mi przezwyciężyć swoją przeszłość. Pozwólcie mi stanąć na Waszym czele i poprowadzić do pełnej wolności i do pełnej prawdy o nas wszystkich«.

 

Teraz coś ode mnie.

 

Od zawsze opisywałem Wałęsę jako chuligana, zakapiora, którego w czasach gierkowskich wypychali współ-załoganci do przodu, bo był straceńcem, a oni jednak szanowali to, co mieli do poświęcenia, pilnowali swego, nie licytowali całej życiowej puli.

 

Całkiem niedawno ustawiłem w jednym szeregu Wałęsę, Leppera i Ikonowicza jako trzech najbardziej zajadłych (w swoim czasie) flibustierów, podskakiewiczów, przejętych jakąś szaleńczą misją, gotowych dla niej na wszelkie straty i każde ryzyko.

 

Gdyby Wałęsa nie był wśród koleżeństwa „na warsztacie” widziany jako „pierwszy do bitki” – nie zrobiłby kariery. Bo brać robotnicza nie wypychałaby go do przodu przy każdej awanturze z dyrekcją, a SB-cja nie zwróciłaby na niego uwagi. Inteligenci z Trójmiasta i Warszawy też nie braliby go pod uwagę, mieli go wszak za „sierżanta”, sami mając się za „oficerów”.

 

Co dalej Marek Migalski (znów z lenistwa za Onetem)?

 

Według Lecha Wałęsy "po czymś takim dostałby 110 proc. głosów!" - Cały naród by przy nim stanął. A co byłoby potem? Otoczyłby się ludźmi uczciwymi i kompetentnymi, a nie kolesiami Miecia. Nikogo by się nie bał, bo nikt nie miałby na niego trzymania – napisał Migalski.

 

- W Polsce szybko przeprowadzono by lustrację, dekomunizację, prywatyzację, reprywatyzację, liberalizację całej gospodarki, unowocześnienie polskiego państwa. Kwaśniewski nigdy nie zostałby prezydentem, a Miller premierem. Sam Wałęsa byłby dla nas dumą i dowodem na to, że nawet w najgłębszej rozpaczy nie należy tracić nadziei – napisał na swoim blogu europoseł.

 

Ha, ha, ha!

 

Mam dla Marka Migalskiego kubełek zimnej wody: w tamtej kampanii prezydenckiej startował równie nieprzewidywalny facet, nazwiskiem Stanisław Tymiński. Flagowcem jego kampanii była żona Graciela i książka o Amazonii peruwiańskiej. Chętnym opowiem o kulisach jego kampanii.

 

O pstrokaciźnie wyborów prezydenckich 1990 poczytajmy TUTAJ

 

Tymiński w cuglach pokonał w pierwszej rundzie Tadeusza Mazowieckiego, człowieka postrzeganego wtedy powszechnie jako postać wyważona, refleksyjna, uczciwa. Druga tura stała pod znakiem niebywałej nagonki na Tymińskiego, urządzonej przecież nie przez przypadkowych dziennikarzy-odkrywców, tylko przez „siły dobrze zorganizowane”.

 

Gdyby Wałęsa nie był koniem, na którego jeszcze wtedy stawiały „siły dobrze zorganizowane” (nie tylko krajowe), traktujące go „od biedy może być, innego nie mamy” – wygrałby wtedy Stanisław Tymiński. Tym bardziej wygrałby, gdyby Wałęsa publicznie popełnił samo-lustracyjne harakiri.

 

Może Tymiński nie dostałby 110% głosów, ale niewątpliwie Mieciów byłby wokół niego dostatek. Niektórych z nich nawet widziałem, już przebierających nogami przed drugą turą. Może dokonałby lustracji i dekomunizacji, ale to nie byłoby raczej oczyszczenie pola dla demokracji. Tyle dobrego, że najprawdopodobniej kadencja Tymińskiego skończyłaby się wcześniej, do tego dramatycznie…

 

Zdarzyłoby się mnóstwo spraw nieoczekiwanych i zaskakujących może nawet bardziej niż terapia szokowa towarzysza Balcerowicza, ale daleki jestem od przypuszczeń, że ówczesna Polska rosłaby w siłę, a ludzie żyliby dostatniej.

 

Na Wschodzie i Zachodzie komentowano wszak wtedy: jaki kraj, tacy kandydaci.

 

Marzycie, Migalski, wasze prawo…