Jak zwykle. Instytut Wolności w praktyce

2013-04-24 09:10

 

Od razu wyjaśniam: jak zwykle oznacza „nieźle”. Oczywiście, kto mnie zna, ten wie, że „ja bym to zrobił całkiem inaczej”, ale na razie nic nie robię, tym bardziej inaczej.

Tym razem nicią przewodnią dla panelistów był projekt (słowo „projekt” zastąpiło już ostatecznie słowo „przedsięwzięcie”) pod nazwą Polskie Inwestycje Rozwojowe. W tym celu zebrali się na kanapie fachowcy: Jan Krzysztof Bielecki (nazywany z atencją premierem, choć jest od kilkunastu lat aparatczykiem międzynarodowego sektora finansowo-budżetowego), Robert Andrzej Gwiazdowski  (lobbysta liberalny, nazywany z podobną atencją profesorem, choć ja przegapiłem moment uszlachcenia go tym tytułem), Paweł Tamborski (zwany zdrobniale ministrem, choć 24 kwietnia 2013, godz. 7.20, na stronie internetowej MS nadal za ministra robi pan Budzanowski) oraz Przemysław Janusz Wipler (nazywany słusznie posłem, choć w rzeczywistości jest sprawnym urzędnikiem-analitykiem procesów mega-gospodarczych).

Igor Janke wstępnie zaznaczył, że Instytut Wolności jest za debatą, taką szczerą i pluralistyczną, dlatego zaproszono takich a nie innych gości. Wystarczą jednak – jeśli ktoś nie śledzi tak zwanych kulisów na co dzień – zajrzeć do Pedii, aby pojąć, że panowie się znają jak łyse konie, są z tej samej stajni wyznaniowej (mowa o utopii liberalnej), a jedynym, który nieco odstaje od nich (chyba pokoleniowo) – jest Jan K. Bielecki, który starał się tym razem uniknąć nastroszenia, tak dla niego charakterystycznego.

Miło było w jednym miejscu zobaczyć kilku facetów, którym na pewno nie powierzę swoich losów.

Pierwsza i zasadnicza uwaga do tego, czego wysłuchałem: jedynym z tego grona, który mówił całkowicie zrozumiale i po polsku, był prowadzący ów panel Tomasz Wróblewski , pół-historyk, pół-politolog, z genami dziennikarskimi, zawodowy redaktor naczelny. No, ale on starał się jedynie zadawać pytania, chociaż panowie radzili sobie doskonale bez niego. Dwaj paneliści starali się (Wipler, Bielecki), pozostali nawet się nie starali. A publika w połowie „publicystyczna”, niefachowa. Nie jej wina.

Kiedy w Polsce startowała komputeryzacja (tak, tak, młodzieży, wychowałem się w czasach, kiedy komputer można było niekiedy zobaczyć na uczelni albo w niektórych „postępowych” miejscach pracy, a sztuka władania klawiaturą była umiejętnością rzadką pośród tych, którzy nie byli „maszynistkami”) – nawiedzali moja ówczesną firmę rozmaici fachowcy, próbujący mnie urzec „techniką obliczeniową”. Używali do tego języka tak bzdurnie hermetycznego, że – będąc nieco obyty ze względu na wykształcenie i doświadczenie – za każdym razem po ich popisach musiałem ich poprosić: dobra, panowie, a teraz powtórzcie to wszystko takimi słowami, żeby to zrozumiał „mój” dyrektor od spraw handlowych. Wtedy miny im rzedły i dukali banały, obnażając istotę rozmowy: my chcemy zarobić, a towar jak towar, każdy widzi.

To samo aż prosiło się, by powiedzieć panelistom. Gdyby nie ekonometria (matematyczne modele gospodarcze) i wciąż trwające, już ponad 30-letnie studia ekonomiczne, miałbym duże kłopoty ze zrozumieniem, o czym panowie w piątkę plotą.

W piątkę, bo wykazując zręczność niezbędną przy wkręcaniu się w różne okazje, pan Mariusz Grendowicz, absolwent Chartered Institute of Bankers w Londynie (coś w rodzaju licencjatu z technik bankowych w Pułtusku), bezczelnie wpasował się na fotele dla panelistów, łamiąc konwencję IW, w której niektórzy specjaliści „w temacie” wypowiadają się z sali-widowni. Dziś Grendowicz jest Prezesem spółki akcyjnej Polskie Inwestycje Rozwojowe. Dodajmy, że jest to spółka w budowie, i długo taką będzie.

Sama rozmowa panów była o tyle ciekawa (dla kogoś, kto przebił się przez biurokratyczno-bankowy żargon), że pojawiły się wątki prawdziwe, mające znaczenie dla zrozumienia, jak działa proces decyzyjny i jego podłoże ideowo-polityczne na pograniczu budżetów, finansów i polityki.

Może zróbmy tak, że zabiorę teraz „głos z widowni” (wczoraj było to niemożliwe, panowie zajęci sobą nie dopuścili słuchaczy do głosu).

OTO MOJE UWAGI

  1. Jeśli w studenckim indeksie żaden z panów nie ma zaliczonego przedmiotu UTOPIE, to wcale nie oznacza, że są zwolnieni od krytycznego postrzegania rzeczywistości. Liberalizm (przywoływano ten pochodny od A. Smitha) jest niewątpliwie utopią, bo zakłada, że możliwa jest gospodarka bez monopoli, a także, że możliwe jest Państwo bezstronne. Tymczasem Monopol jest oczywistą, odruchową, naturalną formą współżycia społecznego w biznesie, polityce, życiu artystycznym, a każde Państwo przez sam fakt zajmowania się alokacjami gospodarczymi sprzyja jednym interesom kosztem innych, nawet jeśli ujmuje to w fałszywą z gruntu argumentację o „racjonalnym i roztropnym wyważaniu interesów”;
  2. Cieszy, że wszyscy panowie „mają dziś inne spojrzenie” na procesy wolno-rynkowe, dostrzegają „niedoskonałości” procesów akumulacji kapitału, prywatyzacji, komitywy państwowo-biznesowo-lobbystycznej. Powstaje jednak pytanie: dlaczego ci, którzy taką właśnie krytykę Transformacji (mówię o krytyce konstruktywnej, a nie nadętej ideologicznie) uprawiali i uprawiają od lat – nie są w widoczny sposób obecni w dzisiejszej dyspucie polskiej i w polskich procesach decyzyjnych, które nadal są w gestii tych, którzy wcześniej błądzili, a tamtych marginalizowali? Czyż nie jest to najlepszy przykład monopolizowania rzeczywistości? Czy nie jest to typowy proceder „ukradzionej racji”?
  3. Czyż nie jest tak, że wszelkie działania zbawcze, mające przełamać fatalne skutki Transformacji-Modernizacji, powinny być poprzedzone rzetelną analizą rzeczywistych interesów społecznych, zwłaszcza tych, które rodzą się na skutek upadku Administracji, Infrastruktury, Finansów-Budżetów i Polityki (upadek polega na tym, że mają one mnożnikować działania gospodarcze wynikające z Naturalnej Żywotności Ekonomicznej i z Przedsiębiorczości, a tymczasem nie dość, że na skutek przeżartego Pentagramem procederu państwowo-lobbystycznego porzuciły mnożnikowanie, to jeszcze ich „koszty funkcjonowania” rosną w tempie geometrycznym, a ich najszerzej rozumiana kondycja jest fatalna, niekiedy groźna);
  4. PIR SA, w osobie narcyza Mariusza Grendowskiego (bo cały cyrk jest oczywiście w budowie), rozstrzyga zasadniczy dylemat: czy pełnić rolę „dawcy ostatniej złotówki” wobec inwestycji planowanych podmiotowo przez niezależnych inwestorów, czy może uruchamiać samodzielne „projekty inwestycyjne” wytyczające kierunki pożądanych zmian w gospodarce (niczym tytułowa dla wczorajszego spotkania Gdynia w międzywojennym „projekcie Kwiatkowskiego”)? Stoję tu murem za Wiplerem, który zapytał śliskiego narcyza: co pan zrobi ze swoją racjonalnością, jeśli zadzwoni ważny polityk i powie, że „jest potrzeba polityczna” podjęcia decyzji niekoniecznie roztropnej, ale ważnej dla jakiegoś poza-ekonomicznego interesu?”;
  5. Panowie – jak wszyscy liberałowie – nie dopuszczają do siebie oczywistego faktu: Adam Smith, filozof-etyk, napisał „Teorię uczuć moralnych” (The Theory of Moral Sentiments) w 1759 roku, dając w tym dziele etyczne, filozoficzne, psychologiczne i metodologiczne podstawy konceptu organizacji społeczeństwa, stosunków społecznych, procesów, obywatelskich obowiązków i uprawnień (A Treatise on Public Opulence - 1764, Essays on Philosophical Subjects - 1795, Lectures on Justice, Police, Revenue, and Arms - 1763). Widząc zaś – z pozycji szkockich, z pozycji oświeceniowych przejętych w podróżach po Europie – żarłoczną „akumulację” dokonującą się w Anglii – napisał w 1776 roku swoisty załącznik do swojego dzieła, „Badania nad naturą i przyczynami bogactwa narodów” (An Inquiry into the Nature and Causes of the Wealth of Nations). Doradzałbym wszystkim, którzy czują się uczniami A. Smitha, zachowanie proponowanej przezeń „hierarchii wagowej” pryncypiów, a nie odwracanie kota ogonem. Zwłaszcza w Polsce warto zastanowić się nad etyczna stroną Transformacji, w kontekście choćby podeptanych interesów wielkich środowisk społecznych.

Mam nadzieję, że zmieściłem swój głos w 5 minutach.

Nie mogę powstrzymać się od uwag do samego Instytutu Wolności: poruszane problemy aż proszą się o uzupełnienie formuły panelowej – formułą klubową. Na widowni pojawia się publiczność coraz mniej przypadkowa, ludzie mają coś do powiedzenia. Skoro więc paneliści mówią rzeczy ciekawe (nawet jeśli się z nimi nie zgodzić) – trzebaby dać możliwość „tygla kontynuacyjnego” dla publiczności. Nawet – jako wieloletni niegdyś organizator takiej roboty – wiem jak to się robi, chociaż niekoniecznie ta uwaga musi oznaczać moją aplikację.