Jak to z tą ruiną będzie

2015-08-15 09:42

 

Polska stoi od ładnych kilku lat pod znakiem debaty o sukcesie bądź porażce Transformacji (przypomnijmy, że ma ona co najmniej cztery wymiary: polityczny, społeczny, gospodarczy i kulturowy). Ostatnie miesiące, a właściwie kilkanaście tygodni – to nasilenie się tej kampanii do granic wytrzymałości i poza granice rozeznania znękanego obserwatora czy uczestnika.

Skupię się na tym, co związane z gospodarką.

I zacznę od dwóch początków, bo każdy porządny wątek ma dwa źródła (patrz: Nil, albo Wisła).

Pierwszym początkiem jest wspomnienie o PRL. Po tym, jak przetoczył się przez nasz kraj wojenny walec, Polska została lekko przesunięta na mapie „na zachód”, co oznaczało średnio więcej infrastruktury i więcej kultury przemysłowej (podkreślam: zostawiam wątek polityczny). Dokonano w tym czasie dwóch znaczących przeistoczeń w gospodarce polskiej:

1.       Odbudowano ją z autentycznej, fizycznej ruiny, poskładano w jakąś sensowną całość, zaprojektowano strukturę, wmontowano w „blok gospodarczy” (pierwszych kilkanaście lat);

2.       Dokonano skoku infrastrukturalnego, industrialnego i konsumpcyjnego, wpasowując przy tym w globalne struktury finansowe, reformując więzi z RWPG (tzw. dekada Gierka);

Jeszcze pewnie nieraz podkreślę, że skupiam się wyłącznie na aspekcie gospodarczym. Oba znaczące przeistoczenia gospodarcze dokonały się przy udziale istotnego, strategicznego projektu państwowego: jak wiadomo, naturalna żywotność ekonomiczna (tę ma każdy) i równie naturalna przedsiębiorczość (ta cechuje nielicznych) powodują (przy jakimś naturalnym poziomie zagęszczenia), że każdej gospodarce „samo przyrasta”, a Państwo może to wszystko hamować lub przyspieszać, stymulować lub deprymować, integrować lub dekomponować.

Ostatecznie cohabitacja tego co naturalne i tego co państwowe miała taki skutek, że między 1945 a 1989 rokiem różnica polegała na znacznym przyroście ludności i poprawie struktury demograficznej, jej wykształcenia zawodowego i akademickiego, substancji i kultury rolnej i przemysłowej, na pojawieniu się lub udrożnieniu kilkudziesięciu sieci-struktur-systemów, takich jak drogi, koleje, banki, handel hurtowy i detaliczny, oświata-kultura-sport-rekreacja, elektryczność, telefonia, wodociągi, ciepłownictwo, melioracje, regulacje rzek, korporacje gospodarcze, na pojawieniu się istotnych elementów planistycznych (tylko idiota podważa sens samego planowania, pomińmy techniki), na nawiązaniu stabilizująco-kotwiczących więzi między-krajowych.

Stan wojenny zastał gospodarkę w następującej sytuacji:

a)      Niewydolność budżetowa (zobowiązania wobec ludności i wobec podmiotów uspołecznionych oraz wobec infrastruktury przekraczały zdolności gromadzenia funduszy budżetowych);

b)      Odśrodkowe skłonności podmiotów gospodarujących: osoby, rodziny, firmy prywatne i uspołecznione traktowały całość gospodarki jak wspólne pastwisko, a nie jak swoje wspólne gospodarstwo;

c)       Dramatyczne niezbilansowanie finansów z zagranicą, pogłębiające się na skutek podstępnego „wciśnięcia” nam takich technologii, które wymagały stałego importu zaopatrzeniowego, a nie gwarantowały dolarowej sprzedaży gotowych produktów;

d)      Geometrycznie (gwałtownie) rosnące koszty Państwa (zwłaszcza Nomenklatury);

e)      Najprawdopodobniej niekorzystny bilans uczestnictwa w bloku RWPG, choć policzyć trudno, bowiem i ceny, i waluty rozliczeń były nienaturalne;

f)       Dramatyczne wyhamowanie całego procesu gospodarczego (gwałtowny zatem wzrost udziału kosztów stałych) na skutek akcji strajkowych;

Spośród tych sześciu poważnych nierównowag gospodarczych ekipa Jaruzelskiego wychwyciła wyłącznie pierwszą, drugą i ostatnią (studiowałem wtedy ekonomię, i to tę matematyczną, między innymi „pod” Misiągiem, wiem co było „na tapecie”).  Uruchomiona przez tę ekipę kosmetyka nic nie zdziałała, bo nie tknęła się istoty problemów systemowo-gospodarczych.

Jednym słowem: gospodarka polska w roku 1989 była bardzo zasobna i soczysta oraz wydolna, natomiast zarówno jej ustrój (kreujący odśrodkowość), jak też kwalifikacje zarządcze Państwa (za dużo biurokracji, za mało konceptu) – spowodowały bankructwo, czyli stałą, zakodowaną systemowo  niewydolność, brak mechanizmów zdolnych odwrócić efektywność z ujemnej na dodatnią.

Wytłumaczę się ze słowa „wydolna”. Otóż większość, znakomita większość majątku wytwórczego gospodarki końca PRL miała potencjał dodatni, czyli „wsad niezbędny” wymagany np. przez fabrykę był dużo niższy niż „owoc”. Ale co innego wydolność pojedynczych podmiotów, a co innego sieć-struktura-system: PRL niestety powodował nienaturalny wzrost wymaganego „wsadu”, a jednocześnie źle lokował „owoc”, co źle wpływało zarówno na rentowność pojedynczych podmiotów, jak też na całość gospodarki w wymiarze bilansów i budżetów.

Pora na drugi początek

Gospodarczy pakiet firmowany przez Balcerowicza, jakiekolwiek były jego intencje, spowodował trzy intensywne procesy:

A.      Przejmowanie kontroli nad kluczowymi węzłami i obszarami gospodarki przez siły (państwowe, prywatne, zagraniczne), którym obce było pojęcie „dobra wspólnego”, których zmyślność polegała na „grabieniu pod siebie” (w decydującej większości, oddajmy honor rzeczywistym państwowcom);

B.      Odstawienie do „lamusa” znaczących połaci gospodarki, przede wszystkim całych branż przemysłowych (np. elektronika), wielkiego zasobu gruntów rolnych, do 20% aktywnej „siły roboczej”, zaniechanie „codziennego doglądania” sieci-struktur-systemów;

C.      Jednorazowe, gordyjskie przerwanie więzi z RWPG i intensywne poszukiwanie (po omacku) nowych więzi, co oznaczało gotowość podmiotów gospodarujących do układów za bezcen;

Znalazłoby się więcej, ale te trzy procesy spowodowały, że wymienione wyżej PRL-owskie słabizny – wszystkie – nabrały paradoksalnej żywotności.

Tak doświadczana gospodarka uchwyciła jako-taką równowagę systemową (nie oceniam samego systemu, ale podkreślam, że on odzyskał pion, niekoniecznie kondycję) po kilku latach. Ustrój gospodarczy Polski po kilku latach Transformacji definiuję jako „rynek suwerenów nomenklaturowych”. W gospodarce wykrystalizowało się kilkuset (dużych i wielkich oraz mega) liderów, którzy na skutek powiązań nomenklaturowych współdecydowali o rozwiązaniach prawnych w gospodarce, o kierunkach strategicznych, o współudziale Państwa (nie stymulacja, tylko współudział) w prywatnych projektach biznesowych. Tych kilkuset organizowało „całą rynkową resztę”, a rynkowość tej reszty polegała na zabieganiu o względy owych kilkuset suwerenów na polu kooperacji dostawczej i dystrybucyjnej, usług serwisowych, analitycznych, projektowych, pośredniczenia i „słupowania”. Oczywiście, „wynagrodzenie” (stawki kontraktowe) tej 100%-wo sprywatyzowanej warstwy definiowane było przez suwerenów, a warunki funkcjonowania – przez nomenklaturę zblatowaną z suwerenami.

Trochę nieudolnie (podkreślam: ekonomia a nie polityka) zabrała się za to IV RP, skupiając się na aferach, a nie na rozwiązaniach sieciowo-strukturalno-systemowych.

Gospodarczy cztero-projekt firmowany przez Buzka (reforma oświatowa, emerytalna, samorządowa, lecznicza) uruchomił dwa intensywne procesy gospodarcze:

D.      Abdykację Państwa z funkcji kontroli nad mega-funduszami społecznymi (czyli stanowiącymi dobro wspólne, zresztą zasilanymi bezpośrednio z potrąceń od dochodów ludności i podmiotów);

E.       Włączenie międzynarodowej finansjery w proces drenażu tych funduszy, z wykorzystaniem doświadczeń („dobrych praktyk”) zakończonego już wtedy praktycznie projektu Narodowych Funduszy Inwestycyjnych i powszechnego programu prywatyzacji;

Buzek uruchomił swój cztero-projekt w sytuacji, kiedy wszelkie Walory (nazywam tak banki, ubezpieczalnie, budżety, gwarancje, fundusze) pozostawały pod bezpośrednią lub pośrednią (np. budżety samorządów albo MInRol  zespalane z Unią) kontrolą interesów mających interes Polski za dalszorzędny (patrz: rynek suwerenów nomenklaturowych). Więc nawet, gdyby intencją cztero-projektu był dostatek obywateli RP i błogosławieństwa jej budżetu – owe obce interesy skutecznie tę intencję blokowały.

Skutek jest taki, że już po kilku latach nie tylko cztery dziedziny objęte cztero-projektem zaczęły zdradzać objawy ciężkich chorób, ale też kondycja całej gospodarki i budżetu Państwa pogorszyła się tak bardzo, że „nie było z czego oszczędzić” na ewentualne reformy. W tym czasie nasiliła się akcja „indignados” z jednej strony, oraz akcja propagowania sukcesu z drugiej strony. Znalazło to wyraz w sukcesię politycznym ugrupowania szermującego hasłami wrażliwości społecznej i sprawiedliwości ekonomicznej, co pchnęło gospodarkę wprost w objęcia polityki, jak w stanie wojennym (nie mówię tu o nazwiskach, kojarzonych ewidentnie z PRL, ale o sposobie interwencji sieciowo-strukturalno-systemowej). Niestety, rząd propagujący się jako lewicowy kontynuował (wspierał) procesy D i E, co najwyżej w nich dłubiąc, majsterkując. Dodatkowo zintensyfikowano program, który nazwę tu wojskowym, a który polegał (i nadal polega) nie na modernizacji, tylko na kosztownych zakupach i takimż uczestnictwie w cudzych wyprawach wojennych.

Po odsunięciu od władzy kiepsko gospodarujących apostołów IV RP (sam koncept – zjadalny, ale wdrożenie fatalne – mowa o gospodarce), ekipa Tuska „rozejrzała się” tuż po wyborach po zakamarkach, a zobaczywszy, że „nie ma już z czego doić” – ogłosiła potrzebę „cudu”. Cud ten ziścił się w postaci pogłębionej abdykacji z rządowych kompetencji na rzecz instrukcji unijnych i na kontynuowaniu programu wojskowego: oba kierunki zakładały (chyba że Tusk zmontował rząd ślepców), że Polska jest

F.       Kolonią Europy w jednym, a

G.     Przybocznym Ameryki w drugim.

Kolonie i faktorie mają to do siebie (od zawsze i wszędzie, począwszy od Fenicjan, Imperium Romanum, imperium Temudżyna), że w statystykach wyglądają lepiej niż metropolie. Bo są intensywnie drenowane. Toteż staliśmy się „zieloną wyspą”, która powolutku przeistaczała się w zgniło-zielone trzęsawisko, z którego uciekają inwestorzy i „siła robocza”, z budżetu i bilansów drwi nawet Balcerowicz, a Ameryka tzw. offsety traktuje jak obiecanki dawane „przed”. Do tego okazuje się, że w wielu inwestycjach opartych na funduszach UE rzeczywistym beneficjentem są europejscy wykonawcy, a samorządom i innym podmiotom polskim pozostaje ratować się przed bankructwem. To jest właśnie kolonializm, choć w statystykach wychodzi, jak wielkie cuda się dzieją.

Równolegle zatem narasta antagonizm między „indignados” a „apostołami” Transformacji. Niestety: „indignados” tracą mądre głowy, bo się zacietrzewiają, a „apostołowie” z powodów pozamerytorycznych dostają ślepoty na fakty, zjawiska, procesy, mechanizmy, zamykając się w argumentacji statystycznej.

Apostołowie zwyciężają wojnę marketingową, zatem  rządowe drugie rozdanie rozpoczyna Tusk od powołania Polskich Inwestycji Rozwojowych. Zarówno analizując ten fragment exposé, jak też konkretne rozwiązania personalne i owoce pracy – można przypuszczać, że PIR zaprojektowano jako „wpisowe” Polski do ostatecznego „anschlussu” (zwracam uwagę na „niby przypadkowe) wypowiedzi Wałęsy czy Sikorskiego), ale fajtłapa i narcyz prezesujący projektowi okazał się mniej lotny niż nawet ja o nim pisałem. Exodus Premiera i „unijnej” Wicepremier niemal natychmiast po blamażu PIR, przy pierwszej okazji kadencyjnej w Europie, należy – moim zdaniem – wyjaśnić przed jakimś arbitrażem gospodarczym. Najpierw GOSPODARCZYM!

 

*             *             *

Kiedy rozpoczynaliśmy ścieżkę transformacyjną w 1989 roku, nie szczędzono PRL kopniaków, szyderstw, poniżeń, a jej „operatorom” anatemy. Dla redaktorów Transformacji ówczesna Polska stała w oczywistej ruinie i mało było ludzi znanych, którzy mieli inne na ten temat zdanie. Choć akurat było tak (to moja opinia), jak przedstawiono powyżej w punktach a-f.

Kiedy Transformacja – po trzech skokach (Balcerowicz, Buzek, Tusk) daje obraz Polski od A do G w stanie zbliżonym do PRL-1989, tyle że niektóre rakowizny są przerośnięte – mówienie o „ruinie” oznacza się jako bluźnierstwo.

Ja nie jestem ani decydentem, ani historykiem, ani ekspertem. Po prosty wrzucam tę notkę do debaty.