Dotacja od Eugeniusza

2016-11-22 07:14

 

Ku przestrodze – a niektórym dla informacji – opowiem jeden z moich epizodów, który też jest „ordynacki”, choć sięga początku lat 80-tych.

Cokolwiek robiłem jako „aktywista” (a byłem – po Witku Rossie – szefem OPP Dialog, wiceszefem Rady Uczelnianej i członkiem kierownictwa Rady Okręgowej, potem pracowałem w „centrali”) – moim ulubionym zajęciem było pogłębianie swojej wiedzy we wszystkich wyobrażalnych naukach społecznych (formalnie studiowałem ekonometrię w SGPiS). W tamtych czasach miały miejsce liczne konferencje naukowe organizowane przez studenckie koła naukowe. Nie oznaczało to, że były to konferencje po studencku bezładne, słabe co do poziomu, może tylko „tytuły” tych konferencji nie były zbyt „prawomyślne”.

Organizowało się je tak:

1.       Ktoś wpadał na pomysł, by zorganizować konferencję na jakiś temat uwierający studentów;

2.       Opiekun koła naukowego (doktor nauk, rzadziej magister, a bywało że całkiem „poważny” naukowiec) – szukał w uczelni rodzimej i w innych uczelniach sojuszników;

3.       Studenteria we wszystkich ośrodkach akademickich kraju (było ich „zaledwie” 17 plus małe filie i ośrodki typu WSP, WSI), swoimi sposobami znajdowała studentów z aspiracjami, aby napisali, dostarczyli tekst;

4.       Powstawała 1-osobowa albo liczniejsza Rada Naukowa konferencji (koniecznie choć jeden profesor);

5.       Czasem konferencję albo jej części (panele) wspomagali wystąpieniami „poważni” naukowcy;

6.       Ogłaszano konkurs referatów studenckich (Rada Naukowa stanowiła „jury”);

7.       Przyjezdnym załatwiano noclegi w akademikach, wszystkim – posiłek;

Pierwszym konkursem referatów, który wygrałem – był ten z konferencji koła naukowego prawników na UMCS w Lublinie. Tematem konferencji był Biurokratyzm. Zawsze byłem „anty-aparatczykiem”, więc podrajcowałem się „bibułą” (niezbyt legalnymi broszurami) i napisałem. Cytowałem m. in. Ernesta Mandela.

Nagrodę – kilka grubych tomów o ekonomii i polityce oraz społeczeństwie – wręczał mi profesor Ludwik Hass.

Potem wygrywanie konkursów stało się moim ulubionym zajęciem, może bardziej nawet ulubionym, niż „regularne” studiowanie (z czasem przeszedłem na indywidualny tok). Zwiedziłem – w śmiesznej formule host-studenta – chyba wszystkie ośrodki akademickie.

Pamiętam, że kiedy dla odpoczynku pojechałem do słynnego ACR w Zakopanem – studenteria zebrana tam w celach rozrywkowych trochę ze mnie szydziła: na 3 tygodnie wziąłem około 10 książek akademickich. Ale to moja pasja i nawyk do dziś.

Po powrocie z ACR spotkałem się po raz pierwszy z Mirkiem Czernym, Przewodniczącym Ogólnopolskiej Rady Nauk Społecznych. Nie stałem się jakimś wielkim aktywistą tego ruchu afiliowanego przy ZSP (w samym ZSP istniał „swój własny” ruch naukowy), ale zorganizowałem samodzielnie (nie tylko w „moim” SGPiS – obecnie SGH) kilka fajnych konferencji. Zbliżyłem się z ludźmi poznanymi w Polsce podczas „konkursy-tour”. Stałem się aktywny w tym ruchu kół naukowych i wydawnictw.

Kiedy Mirek ogłosił, że czas kończyć karierę Przewodniczącego – w jakimś gronie „wypracowano” moją kandydaturę. Ja chętnie się zgodziłem, czasy były burzliwe (formalnie stan wojenny”, ja jestem z tych, co „nie pękają”. A bywało, że Mirek (a potem i ja) był indagowany przez „towarzyszy”: co to za wolnomyślicielski element nie tylko profesorski, z dysydentami włącznie – pałęta się po ORNS-owskich konferencjach…

Niestety, „wypracowywanie” mojej kandydatury nie było w smak kierownictwu ZSP. Toteż Jarek – wówczas wiceprzewodniczący organizacji studenckiej – zawitał na Walne Zebranie ORNS do Katowic i całą noc nękał wystawiającą mnie drużynę, że w imieniu kierownictwa on nie wyraża zgody na to, bym kandydował, a do tego przywiózł swojego kandydata, politologa Staszka z Poznania.

Ciekawostka: uczestnikiem tego właśnie Walnego w Katowicach był Andrzej Zybertowicz. On raczej trzymał się z daleka od ZSP, ale jako dusza ORNS-owskiego towarzystwa, mający zawsze jakiś ciekawy temat sensacyjno-naukowy – był zauważalny w ORNS. Kilku jeszcze było takich, może kilkunastu, po latach wylądowali w rozmaitych, niekiedy skrajnie przeciwnych sobie opcjach ideowo-politycznych, ale w większości są dziś mocną profesurą.

A jedną z gwiazdek (żadnych podtekstów, to przyzwoita dziewczyna) była adeptka dziennikarstwa, dziewczyna miła, ładna, wesoła i w ogóle iskierka – dziś często obecna na małym ekranie pod nazwiskiem Mira Skórka (raz widziałem tego Skórkę, sczęściarz).

Ja zaproponowałem upierającemu się przeciw mnie Jarkowi, że wezmę Staszka i flaszkę wódki na bok, dogadamy się. Wódka się znalazła, wyszliśmy ze Staszkiem. Ze mnie polityk żaden, nie znałem się na meandrach. Powiadam: Staszek, o co chodzi, stajemy obaj w szranki, kiedy ja wygram, proszę Cię o kandydowanie na Wiceszefa, a kiedy Ty – to na odwrót.

Do dziś niezbyt rozumiem, dlaczego Staszek już po pierwszym kielichu – nie czekając na zbliżenie stanowisk – odpowiedział obcesowo: mnie interesuje wyłącznie przewodniczenie. Jeszcze coś tam próbowałem – ale wróciliśmy do wszystkich pozostałych, negocjujących w pokoju Mirka. Była może 3-cia nad ranem, zbliżała się „pora Cohena” (pamiętacie Famous Blue Raincoat?), ale Jarek był zbyt uparty, a „moja drużyna” starała się trzymać razem, żeby – po rozejściu się – nie być poddanym presji indywidualnej. Nie spaliśmy.

Główny niegdyś pomysłodawca ORNS, Romek Grynienko, wtedy już „sekretarz młodzieżowy” katowickiej organizacji partyjnej (nie brał udziału w nocnej naradzie, przybył po prostu jako honorowy gość), podszedł do mnie przy śniadaniu: no, i co, Janek, co zdecydowałeś? Ja na to: niech się dzieje co chce, kandyduję.

Ostatecznie zebrałem ok. 70% głosów, zaproponowałem z mównicy Staszkowi wiceprzewodniczenie (odmówił), widziałem, jak Jarek szeptał z Mirkiem i Romkiem  w pierwszym rzędzie (potem mi powtórzono, że mówił: co to za przewodniczący, w trampkach do garnituru).

Kilka dni później poszedłem do Jarka w siedzibie ZSP – nas kilkoro, członkowie nowego kierownictwa ORNS (pamiętam K. Dziurzyńskiego, P. Bołtucia, A. Gawełka, K. Jasieckiego, A. Bartoszka, A Zasiecznego) – aby porozmawiać z tym Jarkiem, Wiceprzewodniczącym ZSP mającym w „kompetencjach” nasz afiliowany ORNS. Rozsiedliśmy się, ja zaczynam przedstawiać koleżeństwo, a Jarek przerywa: no, chyba nie myślisz, że będziemy tu rozmawiać jak wysoko układające się strony…?

Osłupiałem, ale tylko w duchu. Nie pamiętam, ile czasu tam spędziliśmy, ale już się nie odezwałem. Zastanawiałem się, jak przetrzymać ten „lodowaty chuch” Jarka, bo zapowiadało się, że moja kadencja będzie „pod znakiem chuchu”.

 

*             *             *

I teraz będzie całkiem na temat, oraz dorzecznie.

Sprawami nauki w Polsce kierowało wtedy Ministerstwo Nauki, Szkolnictwa Wyższego i Techniki. Poszedłem tam piechotą, w głównym sekretariacie zapytałem, kto mógłby pomóc takiej organizacji jak moja, po czym uzgodniłem termin „audiencji” u Dyrektora Departamentu Eugeniusza Pietrasika.

Młodszym ordynariuszom wyjaśniam: pakowanie się „z ulicy” do ministerstwa i umawianie się „w sprawie” – to był wtedy szczyt bezczelności. Nie te progi. Gdyby ów Dyrektor był typowym aparatczykiem – połamałby mi społecznikowskie zęby, a karierę – jakąkolwiek – mógłbym sobie rysować na piasku. Prawidłowa droga – to było uzyskanie rekomendacji w kierownictwie ZSP i pójście razem z funkcjonariuszem ZSP, a w rozmowie to on grałby pierwsze skrzypce (drugie po Dyrektorze).

Dostarczyłem w międzyczasie do gabinetu Dyrektora opracowany wspólnie budżet: dużych konferencji ze sto, wspieranie setek konferencji uczelnianych w całym kraju, wydawnictwa typu Humanistyka i Klasy, Poszukiwania, itd., itp. Przyszedł czas wizyty. Poszedłem sam, bez jakiegokolwiek pomagiera (Sekretarzem ORNS był dzisiejszy Profesor Krzysztof Jasiecki).

Rozmowa była co najmniej kilkudziesięciominutowa. Wtedy cieszyłem się, że nie znany mi bliżej biurokrata z ministerstwa tak drobiazgowo interesuje się „moim” ruchem. Opowiadałem o rozmaitych rzeczach, chwaliłem poszczególne ośrodki akademickie, nie tylko koła naukowe, ale takie „imprezownie intelektualne” jak Sigma, deFacto, Dialog, Od-Nowa, wymieniałem dziesiątki nazwisk osób, które warto wspierać, wskazywałem na ich inicjatywy indywidualne i kolektywne. A on pytał i pytał. Po latach wyjaśnił mi: przyniosłeś mi budżet wielki jak stodoła, sprawdzałem czy nie bredzisz, czy wiesz, coś tam napisał).

Znów młodszym muszę wyjaśnić: w tamtych czasach powszechną praktyką dyrektorów przedsiębiorstw były zamówienia produkcyjne dalece przerośnięte, a praktyką jednostek budżetowych było składanie nadymanych, zamaszystych budżetów: wszystko po to, aby biurokraci i sekretarze mieli satysfakcję obcinając poszczególne pozycje.

Chyba była to najważniejsza moja „obrona” w życiu. Zakończyła się następująco (dialog):

·         dam ci dokładnie wszystko, co wypisałeś w budżecie (przeszedł na „ty”);

·         oh, dziękuje Panie Dyrektorze;

·         dam ci to w formie przekazu na ZSP, jako DOTACJĘ CELOWĄ, rozumiesz?

·         rozumiem, dziękuję;

·         ROZUMIESZ?!? (dotacja celowa to taka, której nie może tknąć właściciel konta, zanim nie da swojego podpisu dysponent celowy, czyli ja);

·         rozumiem, Panie Dyrektorze (pracowałem formalnie jako szef rewizji gospodarczej, wiedziałem co to jest dotacja celowa);

·         gratuluję i powodzenia w pracy, zaproście mnie kiedyś;

Wróciłem do Krzysia Jasieckiego z wiadomością, że szykuje się nam dobry rok i cała kadencja. Milczałem o szczegółach, czekając aż przelew z ministerstwa „fizycznie” dojdzie.

Ładnych parę miesięcy później dowiedziałem się, że Eugeniusz Pietrasik – były aktywista SZSP (skąd mogłem wiedzieć?), swoimi kanałami, ale dyskretnie sprawdził, kto ja jestem. Bo w przeciwieństwie do mnie – on znakomicie się poruszał w biurokratyczno-politycznych meandrach polskiej rzeczywistości. Z jakichś powodów postanowił, że postawi na tego dzikiego, nie-okiełznanego entuzjastę, czyli na mnie.

Czekał nas wszystkich skandal. Jako że – w ramach PRL-owskich porządków – niezależny i autonomiczny ruch ORNS afiliowany był przy ZSP – „moje” pieniądze wylądowały na koncie ZSP. I wtedy „się zaczęło”. Wodzowie nijak nie mogli pojąć, że „taki hermanek” polazł sobie do ministerstwa nie pytawszy o zgodę i dostał tyle szmalcu, że mógłby obdzielić nim kilka wydziałów ZSP. No, może przesadziłem, ale to były wielkie pieniądze, większe niż kiedykolwiek ORNS dotąd otrzymał. Mieliśmy „na wszystko”, a przecież ZSP miało „własny” ruch naukowy…

Wszystko zawdzięczaliśmy Jarkowi, który nas potraktował jak pastuchów, przez co zniechęcił nas do roboczej współpracy techniczno-organizacyjnej.

Nie będę tu „się skarżył”, ale to nie urzędnik połamał mi karierę, tylko „rodzeni przyjaciele” z kierownictwa organizacji studenckiej (zgoda, ja też nie zachowywałem się wzorcowo).

Eugeniusz Pietrasik (1948-1996), będąc potem działaczem środowiska sportowego, jako wiceprezes PKOL był głównym organizatorem polskiego wyjazdu do Atlanty. Zmarł Podczas ceremonii otwarcia igrzysk w Atlancie. Jeszcze raz dziękuję, Panie Dyrektorze!

 

*             *             *

Na samym początku wspomniałem, że piszę to wszystko ku przestrodze i dla informacji. Pora powiedzieć coś więcej.

Otóż jest czymś dla mnie nadal niepojętym, że aktywista jakiegoś środowiska może być skuteczniejszy działając „na przekór” gospodarzom tego środowiska, bo gdyby działał razem z nim – uzyskałby mniej, a jeszcze składałby daninę z pokory i klientyzmu.

Jest dla mnie jeszcze bardziej niepojętym, że prawda ta – z jeszcze większą aktualnością – pozostała „niezmienna zasadą” w środowisku ordynackim w nowych czasach. Trzeba „mieć sztamę”, aby działać. Podskakiewiczom – wara. Niesterowalnym – cierpki los.

Nie chcę wywoływać złych duchów, ale jeśli ktoś pamięta o inicjatywie Forum Inteligencji Polskiej, zainicjowanej przeze mnie osobiście, koncypowanej wspólnie przez ordynacką Komisję Edukacji i Komisję Kultury – ten wie, że mimo patronatu Marszałka Oleksego cała inicjatywa „usiadła płacząc”, a właściwie osiadła na mieliźnie. Jednym słowem: prawie trzydzieści lat po przewodniczeniu ORNS, mimo że miałem za sobą doświadczenia dyrektorowania, prezesowania i przewodniczenia – okazałem się o niebo mniej skuteczny niż za młodu.

Mógłby ktoś powiedzieć: nie marudź, trzeba było założyć „prywatną” inicjatywę i robić po swojemu. Odpowiadam: kiedy pełnię funkcję publiczną, to działam dla dobra organizacji, którą (współ)kieruję i dla dobra środowiska, w k™órym ona powstała. Nie robię i nie będę robił geszeftów „na cudzym”. Choćbym miał zdechnąć. Taki jestem, a jeśli nieliczni wiedzą, dlaczego nie pełnię dziś funkcji Dyrektora Generalnego jednej z izb gospodarczych, choć kadencja jeszcze trwa – to niech dla „niewiedzących” będzie to dowód mojej prawdomówności.

Siła Ordynackiej tkwi w możliwościach jej członków, zwłaszcza tych, którzy nie pogubili pasji. Ale jej słabość tkwi w niebezpiecznej abdykacji Szanownego Kierownictwa z oczywistej przecież roli wspierania (choćby rekomendacją) zrodzonych w łonie ordynackim inicjatyw. Chyba że – nie chce mi się wierzyć – tych kilkanaście inicjatyw kierowanej przeze mnie Komisji Edukacji – było rzeczywiście „do d…y”.

Dziś Komisja Edukacji nie istnieje. Halo, halo, halo…