Czytając Dawkinsa oczami Agnieszki

2012-03-20 06:23

 

Agnieszka W-Ł jest dziennikarką atrakcyjną pod każdym względem. Od lat, jeśli owo „od lat” jej nie urazi (jakoś lata na nią nie działają).

 

Jej jedynym niedostatkiem jest niezachwiana wiara w SLD i całą tę nielewicową chałastrę mającą się za lewicę. Wiara oślepiająca.

 

Celowo używam słowa „wiara[1]”, bowiem Agnieszka jest osobą świadomie i wojowniczo niewierzącą w żadne Opatrzności i w żadne gusła. A ja, jak każdy zauroczony głupek, cierpliwie czytuję jej uwagi na tematy religijne, mając coraz silniejsze przekonanie, że kto jak kto, ale Ona spodobałaby się Opatrzności właśnie. Bo działa jak kapłanka i myśli jak kapłanka.

 

W swoim zakładzie pracy dziennikarskiej opublikowała właśnie kolejną modlitwę, opartą na wizji (telewizji), w której obserwuje swojego mistrza, imieniem Clinton Richard, nazwiskiem Dawkins. Ów mistrz w jakimś tv-kanale rozprawia się na jej oczach z rozmaitymi kaznodziejami, rozszarpując ich koślawe intelekty na strzępy.

 

Ogólną i wspólną cechą ludzi niewierzących jest wiara w to, że Opatrzność bywa pociągająca niemal wyłącznie dla ograniczonych prostaczków, którym słabizna umysłowa i życiowa bezradność nie pozwalają ogarnąć świata doczesnego inaczej, niż stoicką refleksją „niech się dzieje wola boska”. Starannie ją ukrywając, jak na lewicujących dżentelmenów i damy przystało, żywią oni do skościołowanego pospólstwa mglistą pogardę i nie mogą wyjść ze zdumienia, jak to możliwe, że tego towarzystwa są miliardy, z tego w każdej z największych religii – po kilkaset milionów tępaków i nieudaczników.

 

Dawkins wierzy głęboko (znów celowo użyte słowo „wiara”),  że świat, wszechświat, uniwersum da się prędzej czy później wyjaśnić od początku do końca racjonalnie (czytaj: naukowo), pod warunkiem, że owa racjonalność nie doprowadzi do logicznego skąd-inąd wniosku, iż „wszystko jest jedno, za to różnorodne”.

 

Ja ze swoim IQ zaledwie 153 nie śmiem polemizować z Mistrzem, zwłaszcza, że to jest Mistrz Agnieszki (uwaga: znam kilku niedorozwiniętych, co mają nierówno pod sufitem, ale za to IQ sięgające nieba, więc ostrożnie podchodzę do swojego wyniku). Ale zastanawia mnie, dlaczego rozmaite „dawkinsy” bez zmrużenia oka biorą na poważnie, iż nauka, kultura, rozwój społeczny, polityka, itd., itp., idzie wraz z postępem ku ostatecznym omni-refleksjom, a wiara cały czas ma swoje wstecznickie końce zanurzone w ciemnogrodzie.

 

Ja na przykład (kudy mi do Mistrzów) sądzę, że dowolny człowiekowaty daleki jest od ideału, zatem jeśli zabiera się – na przykład – za kaznodziejstwo albo za pisanie świętych skryptów, to nawet jeśli iluminuje go jakaś światłość, prawie na pewno coś schrzani, i to jest nie tylko normalka, ale też dobry powód do tego, żeby z czasem inny niedoskonalec go próbował poprawić (np. edyktem, bullą, uchwałą synodu). Tym bardziej, jeśli kościoły (czyli wspólnoty religijne) od zawsze są na bieżąco (docześnie) zarządzane przez człowiekowatych.

 

Jeśli istoty ludzio-podobne zarządzają sztuką i życiem artystycznym, piszą traktaty i tworzą uniwersytety, robią geszefty albo uruchamiają Microsofty, konstruują monarchie albo demokracje – i w dodatku zawsze coś spieprzą, na co są liczne dowody (zwane rechotem Historii) – „dawkinsom” to nie przeszkadza. Ale kiedy zgraja faryzeuszy, taka sama jak zwalczający Układ nawiedzeni ziobryści czy przeżuwający nas na przystawkę tuskowcy, przeinacza nasze widzenie świata i robi z nas mielonkę – to natychmiast ich ofiary, które dały się ogłupić (tak jak solidarny kraj nad Wisłą dał się przerobić na frajerów) – są nazywane ciemną masą parafialną. A czym różni się ktoś, kto krzyżem się żegna, od kogoś, kto w PRL chodził na skargę do Sekretarza? W obu przypadkach skuteczność ta sama: raz na kilkadziesiąt przypadków skutek zamierzony osiągano! Taka sama też zmyślność starozakonna: może uda mi się podejść sposobem sekretarza, tak jak na co dzień udaje mi się z Jahwe?

 

Korwin-Mikke przynajmniej jest przytomny: głupkami nazywa tych, co w d***kracji wciąż od nowa wybierają tych samych wydrwi-cwaniaków. A „dawkinsy” mówią tak: jeśli Lud ma zbiorowo jakiś trudno pojmowalny, w dodatku rozproszony pogląd na jakąś sprawę polityczno-społeczną – to jest mądry mądrością mas, która nigdy się nie myli. Ale jeśli ten sam Lud, każdy z osobna na swój sposób, zamiast wierzyć w jakieś demokracje to wierzy w swoją tu-teraz koszulę bliską ciału oraz w zaświatowe siły dobra, miłosierdzia, piękna i prawdy – wtedy ten Lud stanowi zgraję ciemnogrodzian, frajerów i tępaków.

 

A może to jest tak, że znakomita większość – na przykład katolików – zna jedynie z grubsza treść – na przykład Biblii – w swojej szarej i siermiężnej codzienności opiera się zaś na ogólnym przekazie moralnym i politycznym (tak, tak, politycznym) faryzeuszy i ogólnym pojęciu o doktrynie? Może największą wartością ich ciemnogrodziańskiej wiary jest przysłowiowe dziesięcioro przykazań (traktowanych raczej „umownie” przez większość) i pół-aktywne przekonanie, że gdzieś w hiper-przestrzeni jest zapisany hiper-ład, pojmowany jako sprawiedliwość i wszechmądrość? Taką samą wiarę wyznaje 99% naukowców rozmaitych dziedzin! Dzieła tych naukowców są znane – oczywiście zdawkowo – zdecydowanie mniejszej publiczności niż Biblia czy Talmud albo Koran czy Wedy! Może ich (ciemnogrodzian) największą słabością jest niepojęte posłuszeństwo wobec faryzeuszy, całkiem takie samo, jak niepojęty, usłużny klientelizm wobec charyzmatycznych polityków i ich „unaukowionych” pomagierów, którzy zdają się robić ich w bambuko wciąż tą samą od pokoleń mantrą?

 

Może to jest tak, że mimo pozorów wszelka wiara natury religijnej (czyli odwołująca się do Boga w liczbie pojedynczej albo mnogiej) przeistacza się wciąż i wciąż, ale na końcu tego przeistaczania wcale nie ma powszechnego „przejścia na wiarę naukową”, tylko jakiś nieznany i niepojęty dziś sposób duchowej i religijnej interpretacji „wszystkiego co jest”, absolutnie inny niż światopogląd naukowy? Może zresztą wcześniej rzeczywiście przyjdzie Millenium i brodaty Jezus nas rozliczy, czyśmy czuwali pilnie przy kagankach, nie zapomniawszy oliwy? Dlaczego „dawkinsy” mają za pewnik, że wszelka wiara kiedyś zaniknie pod przemożnym wpływem racji doczesnych? Tak samo (tyle że odwrotnie) myślą wierni: prędzej czy później „dawkinsy” staną przed NIM i będą się tłumaczyć ze swoich bezbożnych czynów…

 

Ciosem poniżej pasa byłoby przypominanie, iluż to wybitnych przedstawicieli nauk (ścisłych zwłaszcza, ale i Kołakowskiemu niedaleko) wykoncypowało sobie jakiegoś Boga jako jedyne racjonalne wytłumaczenie „wszystkiego co jest”, co znają ze swoich poważnych naukowych peregrynacji. Więc nie będę bił pod pępek.

 

Uwaga na marginesie: kpiąc i szydząc z ludzi, którzy wierzą w świętość np. Biblii, Dawkins nie zauważa, że są to wybrane (z pomocą sił nadprzyrodzonych?) ludzkie notatki z wielopokoleniowej pamięci i choćby nie wiem jak się zaklinać, nie są Encyklopedią, o czym wie każdy, kto starał się Biblię studiować bez uprzedzeń. Słowa podsądnej Dody o autorach Biblii mnie nie obrażają: niejeden uznany geniusz dopiero na haju był w stanie sformułować swoje E = mc2. Nikomu nie zdarzyło się, że dopiero przy którejś z rzędu argumentacji zdołali dobrać najwłaściwsze słowa, trafiające z właściwą poetyką w sedno?

 

Odbieranie niektórym prawa do odkrywania i oznajmiania świata tylko dlatego, że zamiast statystyki kierują się intuicją – to tak, jakby negować osiągnięcia matematyka i dyskwalifikować jego samego, bo ukradł w sklepie batonika. Co, batonik zwędzony z półki odebrał mu zdolność myślenia? Zresztą, kłóci się to z logiką (nauką), która dopuszcza wywodzenie prawdziwych wniosków z nieprawdziwych przesłanek.

 

Kolega Dawkins, imieniem Clinton Richard, tworzy obficie i mądrze, czytuję go pasjami, ale jego „Samolubny gen” i koncept „memów” (patrzajcie: „mimesis” – to greckie słowo znaczące „naśladownictwo”) mają taką samą wartość naukową, jak konfabulacje Platona czy innych mędrców tamtej epoki, którzy wszak nie używali przypisów bibliograficznych ani badań ankietowych czy laboratoryjnych, tylko żelaznej logiki oraz wyobraźni i aksjomatycznych założeń, ale też intuicji[2]. Dawkinsa wyobrażenie o tym, że osobniczy fenotyp (drogą dyfuzji czy ozmozy?) ma wpływ na środowisko, w tym na ciała innych osobników, nie obroniłby się u żadnego magistra od biologii, chyba że ten byłby zarazem okultystą! Dzieła Dawkinsa są projektem eksperckim, wykoncypowanym we łbie, a nie stwierdzonym siłami nowoczesnej nauki. Robiłbyż zatem Dawkins za proroka, który – umyśliwszy własny, autorski model Uniwersum – zwalcza podobnych sobie proroków?

 

Sam mam w arsenale kilkanaście prostych sposobów na to, żeby wykazać np. niesprzeczność kreacjonizmu z ewolucjonizmem (wprawionych w myśleniu zachęcam do wyobrażenia sobie świata bez fenomenów „czasu” i „przestrzeni”). Ale niniejsza notka nie jest polemiką z „dawkinsami”, tylko refleksją nad tym, jak bardzo faryzeusze wszelkiego autoramentu angażują się we wciskanie pogardzanej przez się masie swoich własnych wyobrażeń i interpretacji. I z jakim skutkiem…

 

Najprawdziwszą prawdą jest to, że tyle wiemy „o świecie”, ile przeciętna mrówka o komputerach. Takie też (znikome) mamy szanse poznać świat w pełni. Przecież nikt mrówce nie odmawia inteligencji, zwłaszcza stadnej? Od tego miejsca zaczyna się jednak ów zasadniczy problem: jeśli jedni porządkują sobie świat wyobrażeniami o tym, że jest on w pełni rozpoznawalny z pozycji transcendentalnych (z pozycji inteligentnego obserwatora), a drudzy uważają, że warto w tym celu zespolić się z Absolutem, przy czym ani jedni, ani drudzy nie są w swoich postawach konsekwentni (tym bardziej nie są doskonali) – to czy istnieje dobry powód, by jedni drugimi gardzili, albo – w drugą stronę – wpadali w kompleksy? Skąd wiadomo, że ten co patrzy z samolotu, widzi lepiej niż marynarz podwodny?

 

To nie jest głos w sporze między idealistą Platonem i materialistą Arystotelesem (doradzam ostrożnie podejście do pojęć „idealizm” i „materializm”). To jest refleksja o tym, jak to co „stanowi jedno” – samo z siebie się różnicuje, a owoce tego zróżnicowania przeciwstawiają się sobie. Zupełnie jak wierni z „dawkinsami”.

 



[1] Wiarą nazywam osobistą, prywatną pewność o tym, że to co niepojęte, niewyjaśnione i nieodgadnione – mimo braku doczesnych dowodów – JEST. Wiara jest jednym z ludzkich sposobów porządkowania rzeczywistości na własny użytek. Konsekwencją wiary jest swoisty narów intelektualny, który każe w „chmurze faktów” doszukiwać się dowodów (świadectw), na przykład istnienia PRAW albo ZASAD czy OBJAWIEŃ, choć fakty te niekoniecznie są owymi dowodami: cechuje to przede wszystkim świat nauki i świat mistyczny;

[2] O tym, na czym naprawdę mi zależy (...) nie ma i nie będzie żadnego mego pisma, bo nie jest to racjonalne, jak matematyka, i nie daje się ująć w słowa. Ale gdy długo zmagałeś się z rzeczą, nagle zapala się w duszy jakby światło. Kto nie jest wewnętrznie zrośnięty i spokrewniony z tym, co moralne i piękne, ten (...) nigdy nie pozna prawdy o dobru i złu;