Bitwa rzeplińską zwana. Część czwarta – kamień na kamieniu

2016-03-12 09:21

Potrzebna jest krótka rekapitulacja. W części pierwszej opisano świeży spór ustrojowy, w którym beneficjenci Transformacji, uważający że Polska im się należy jak kotu sperka, stanęli murem majdaniarskim przeciw nowej formacji, która spektakularnie, a nie „o milimetr” wygrała najważniejsze wybory 2015 na fali społecznego niezadowolenia z tejże Transformacji. Przegrani beneficjenci uruchomili dla swojej rokoszy wszystkie rezerwy: organy państwowe, które jeszcze kontroluje, pospolite ruszenie, „wygenerowane spontanicznie”, a także sojuszników z biurokracji europejskiej i amerykańskiej, którym „nadskakiwali” i którzy też niemałą pulę transformacyjną zgarnęli pod siebie.

Zamach na tę paskudną formację beneficjentów oraz na skutki ich szalbierczej działalności – formacja ta prezentuje jako zamach na demokrację. Sama oczywiście takiego zamachu nie zauważa w swoich wieloletnich poczynaniach. Więcej: obrzuca paskudnymi inwektywami zwycięzców 2015, nazywając wielki nawis szkód gospodarczych, społecznych i politycznych „wielkim dorobkiem transformacyjnym, którego – oczywiście – bronić trzeba jak niepodległości.

W drugiej części przyrównano okres 1989-205 do okresu 1226-1410. Podobieństwo szokujące. Najbardziej żywotny żywioł europejski (rycerstwo zakonne, odpowiednik współczesnych organizacji pozarządowych) przywołano do Polski i powierzono mu zadanie ucywilizowania granic na północny wschód od Mazowsza. Krzyżacy jednak od początku mniej myśleli o powierzonym zadaniu, a bardziej swoich interesach, do których parli kosztem Polski, i choć sądy papieskie – nawet obstając za Zakonem – potwierdzały zakonną wiarołomność i szalbierstwo – zakon zbudował sobie własne państwo skutecznie konkurujące z państwem polskim. Ta sama sytuacja powtarza się w Polsce od ćwierćwiecza: specjaliści od demokracji i rynku, zamiast wykonać robotę „konsultingową” – sprowadzili do Polski obcy kapitał i niezbyt dopasowane do polskiej specyfiki kulturowej wzorce ustrojowe, sprowadzając to co polskie – to roli trzeciorzędnej, chyba że sami Polacy chcą „nadskakiwać” – wtedy mają rolę „aż” drugorzędną.

W trzeciej części wskazano, że powojenne jednoczenie Europy – w warstwie wzniosłej przedstawiane jako zwieńczenie tysiącleci budowania formacji Wolności, Demokracji i Rynku w tej części świata – w rzeczywistości jest ideową, moralną, prawno-systemową, koncepcyjną, a nawet personalną  kontynuacją epizodu – wydawałoby się przełamanego i przeklętego, któremu na imię Wielka niemiecka Europa. Jeśli architekt systemu prawno-ustrojowego III Rzeszy, nie poniósłszy żadnych tego konsekwencji, zostaje głównym „konsultantem” przy budowie zjednoczonej Europy Powojennej, na koniec zostaje pierwszym szefem Komisji Europejskiej – to każdy trzeźwo myślący musi się zastanowić.

Paradoksalnie: kiedy zwyciężająca w Polsce formacja stawiająca na ostrzu noża i pod poważnymi oskarżeniami sprawy powyższe (z trzech już przedstawionych części opracowania), mając do tego silną, nie „milimetrową” legitymizację wyborczą – sama jest przedstawiana jako epigon totalitaryzmu, jak nie hitlerowskiego, to stalinowskiego.

Jest jasne: formacja „kaczystowsko-kukizowa” nie jest bez grzechu, nie składa się ani z samych ugrzecznionych prymusów, ani z samych noblistów. Ale komuś się w ocenie tej formacji mylą porządki, albo mamy do czynienia z czymś nieprzypadkowym. Historycy potwierdzą: papiesko-kaiserski przekaz, przyznając prawno-procesową rację przedgrunwaldzkiej Polsce – nie omieszkał jej oskarżać o to, że pod Jogajlami walczyły hordy niechrześcijańskie, tfu! Czyżby historia miała się powtórzyć?

Dlatego część czwarta – i ostatnia – to próba dojścia, skąd się tak „porobiło”.

 

*             *             *

Każdy bez wyjątku pragnie – a niektórzy mają to od Losu dane – przeżyć jedyny, niepowtarzalny epizod życiowy, podczas którego następuje pełna, wybuchowa synchronizacja „osobistej summy” i „społecznej martwej fali”, biorącej się (pozornie) znikąd pośród spokojnych wód codzienności. Uniesienia tego epizodu „znaczą” człowieka na całe życie. Dlatego dobrze jest, aby „summa osobista” nie była całkiem dojrzała, doredagowana, ukształtowana, niechby była nawet nieco infantylna, gorącogłowa: wtedy wzmocniona „martwą falą” – legitymizuje całe późniejsze życie, podczas którego doświadczony w ten sposób człowiek – racjonalizuje swój epizod, uzupełnia go o sztukaturę mitów, anegdot, dozgonnych przyjaźni. Tak dopracowywana „summa osobista” z czasem przybiera postać dojrzałą i nawet temu człowiekowi jawi się, jakby od początku ów epizod był skutkiem dojrzałego wyboru, a nie splotu okoliczności niezależnych od woli człowieka.

Łatwo jest z kart Historii wyłuskać takie sploty, żywe obrazy tego, o czym mowa: wyprawy krzyżowe, odkrycia wielkich żeglarzy, pionierzy amerykańscy, ruch hippisowski, Wietnam, Solidarność, pokolenie’68, Jarocin, Afganistan. Naprawdę dużo tego. Kiedy następuje taka zbieżność „summy osobistej” i „społecznej martwej fali” – następuje erupcyjna „inicjacja interferencyjna”, które owocem jest jakiś bardziej lub mniej heroiczny etos.

To jedyny rodzaj inicjacji, która nie jest zaklęta w obrzędowych, ceremonialnych rytach, do takiej uroczystości każdy ma „wolny wstęp”.

Pojedynczy człowiek – jeśli już miał raz taki epizod – nie pożąda recydywy. Musiałby epizod poprzedni wymazać. A szkoda takiej wzniosłej tożsamości, z którą się człowiek obnosił czas jakiś. Zatem jeśli ma drugą okazję, a może i trzecią – to albo ją obserwuje z dystansu, po czym albo ją próbuje przyswoić jako „ciąg dalszy”, albo traktuje cynicznie, z wyrachowaniem, jak ktoś, kto już zaliczył drugą stronę lustra i nikt mu niczym nie zaimponuje.

Komu się zaś takie coś nie przytrafia – przysposabia się w namiastkach, równie pewnie wartościowych, ale bez uniesień, nie tak erupcyjnych: harcerstwo, lata konspiry, lata studenckie, koleżeństwo z wojska, ruch oazowy, a choćby wielki pożar widziany z bliska lub poprzez media. No, nie są to wulkany, choć oplatane są etosikami. Taki charakter ma Katastrofa, która osobiście dotknęła traumą może z tysiąc osób, ale w jej miesięcznice zaangażowanych jest znacznie więcej. Mniej-więcej tyle, ile liczyło na początku środowisko ludzi „Po prostu”.

 

*             *             *

Jarosław nie przeszedł „inicjacji interferencyjnej”: zbyt mocnym przeżyciem był epizod dzieciństwa związany z filmową kradzieżą Księżyca, by późniejsze uczestnictwo w korpusie doradczym rodzącej się Solidarności ukształtowało jego tożsamość. Nie był już „tabula rasa”. Jeszcze nie umiał być cyniczny i wyrachowany, jak starsi inteligenci stawiający się u bram Stoczni – ale już nie zdołał być wystarczająco spontaniczny, by przeżywać Solidarność jako własną inicjację. Po prostu: był na swoim miejscu, przysparzając mu zbiorowej inteligenckiej godności, a jednocześnie doładowując własne „ego” etosem, którego narodziny obserwował z bliska i naocznie.

Historia powinna się zająć poważnie przypadkiem Jarosława, który w latach roześmianych – wespół z bratem – był urwipołciem i psikuśnikiem, potem obaj sumiennie dorabiali się inteligenckich szlifów uniwersyteckich – by na skutek powiewów wichury politycznej znaleźć się w oku cyklonu. A potem, kiedy siła odśrodkowa cyklonu wyrzucała poza epicentrum kolejne charyzmatyczne postacie, oni trwali jak przykuci do głównej sceny. Wywiało Wałęsę, który swoją prezydenturą narobił sobie szkód nieodwracalnych. Wywiało Michnika, który z pozycji najwybitniejszego solisty w anty-PRL-owskim chórze stał się bawidamkiem postkomunistów. Wywiało Mazowieckiego, który z pozycji pierwszego niekomunistycznego Premiera przegrał kilka batalii, tę prezydencką, tę partyjną, kilka pomniejszych – i to z kim!?! Wywiało Kuronia, który z mołojca przeistoczył się w garkuchmistrza SOS ratującego twarz Transformacji pogadankami usypiającymi jej ofiary i Teremiskami. Wywiało Bujaka, który zaczął przepraszać za Solidarność. Wywiało Frasyniuka, który bardziej umiłował sobie zagadnienia transportowe. Wywiało Olszewskiego, spacyfikowanego po „nocnej zmianie” Brutusów. Wywiało Moczulskiego, a może on sam się wywiał. Kilku znacznych postkomunistów stało się znacznymi „transformatorami”: Rosati, Święcicki i podobni. W drugą stronę też mieliśmy „transfery”, jak Celiński. Wszyscy, którzy zaczynali za Gierka jako charyzmatyczni i niezłomni, którzy w Stoczni, a potem w Solidarności grali najważniejsze role pionierów „nowego” – zostali zastąpieni przez spryciarzy z piątego szeregu, a nawet przez PRL-owców – i zanurzali się w podtatusiałość etosowo-kombatancką. Dwukrotnie świeże i ciepłe jeszcze buławy transformacyjne przechwytywali na całą kadencję PRL-owcy, w osobach tak jednoznacznych jak Oleksy czy Miller, aż 10 lat prezydentował młody wilczek z brygady Rakowskiego, do NATO i Unii Europejskiej wprowadzali Polskę oni, a nie zwycięzcy stoczniowi. Tylko amokowi postkomunistów, których urzekła uroda „polityki dżentelmenów” i „gospodarki korporacyjnej”, Polska zawdzięcza, że nie zawróciła z drogi, choć Naród wyraźne dawał znaki, że zawrócić należy.

A Kaczyńscy – którzy nigdy nie zabierali głosu pierwsi, i nigdy ostatni, którzy zajmowali przestrzeń między pierwszym szeregiem i drugim szeregiem – po 20 latach Transformacji dotarli na polityczne wyżyny. Dorównać im może w trwaniu chyba tylko Borsuk. Pierwszą rundę przegrali dotkliwie, ponosząc straty w ludziach symbolicznie i dosłownie. Lech wraz z liczną gromadką prominentów różnorodnych opcji stał się symbolem ofiar chutliwej kołowacizny transformacyjnej, w której wszystko było podobne do zachodnich wzorców i podobne do wyobrażeń nowoczesności – a za tą potiomkinowską wioską tygliły się chucie geszefciarskie i kłamstwa przeplatane ściemą.

Potem nastąpił okres, w którym gospodarcze oraz polityczne ruja z poróbstwem, sodomia i gomoria – pokazały światu, jak można niczego się nie nauczyć. Człowiek wychowany na wzniosłym przykładzie Lecha Bądkowskiego i stanowczo obstawający u progu kariery za demokracją liberalną – skończył jako Samiec Alfa wyrywający z korzeniami wszelkich konkurentów, patron kilkusettysięcznej nomenklatury i jej geszefciarkich kiści przetargowo-konkursowych, aż zrejterował porzuciwszy Polskę, stając się graczem IV Rzeszy europejskiej. Zapasowym, za to suto wynagradzanym.

 

*             *             *

Jarosław miewał chwile słabości, na przykład kiedy mówił: „Jeżeli ktoś mnie zapyta kim jest pan Józef Oleksy to powiem: jest to polski lewicowy polityk starszo-średniego pokolenia”. Nie, to nie był wyraz tęsknoty Jarosława za PRL, choć, jak wiadomo każdemu, wraz z bratem całkiem skutecznie okradł niebo z Księżyca, a takie wybryki to najlepsze w życiu wspomnienia.

Jarosław zaczął rozważać różnice między Grabskim czy Kwiatkowskim – a Balcerowiczem i Lewandowskim. Nawet na zimno i bez emocji widać gołym okiem, że dwaj pierwsi zainteresowani byli budową podmiotowej, suwerennej gospodarki (niekoniecznie autarkiczne), a „transformatorzy” robią wszystko, by kapitał zachodni miał wielowymiarową przewagę nad kapitałem rodzimym, by biurokracja brukselska była dla polskiego Państwa wyrocznią, by szemrane, zaczepne interesy amerykańskie stały się ambicją polskiej dyplomacji i armii oraz służb.

Od dawna też – przebłyskami – docierała do Jarosława taka oto myśl, że wszelkie Państwo (urzędy, organy, służby, prawa) – to tylko zarząd tego, co się tygli w gospodarce i społeczeństwie. Że gdyby Państwo zamarło w nic-nie-robieniu, to ludzie i tak będą swoje robić. Jeśli zatem Państwo szczerze, z dużym wkładem przyzwoitości, będzie wspierać naturalna ludzka żywotność i przedsiębiorczość – to jest Państwem legalnym i pożądanym. Ale jeśli nastawione jest na drenaż, na wpuszczanie lisów do własnego kurnika, na mnożenie własnej władzy, na serwilizm wobec zagranicznych korporacji gospodarczych i politycznych – wtedy jest państwem nielegalnym.

W Polsce „komunistycznej” funkcjonowało mniej-więcej 150 zjednoczeń, czyli mówiąc językiem dzisiejszym – korporacji branżowych mających nadania monopolistyczne. W to miejsce dziś w Polsce – w większości w tych samych branżach – funkcjonuje około 500 korporacji, a właściwie „regionalnych zarządów” korporacji globalnych. Biurokracji (nomenklatury) – porównywalnie. Sens zmiany: czysty dochód nie zostaje w Polsce, tylko zasila Zachód. Ten zaś łaskawie uruchamia „fundusze pomocowe”, które angażują Polskę w konkretne tematy kosztem własnych, a wykonawstwo i tak przynosi dodatkowe tantiemy „zakonom krzyżackim”, czyli rycerstwu biznesowemu maści europejskiej.

Polska elektronika nie była wiodącą w świecie, nawet za Gierka. Ale nie należała do ostatnich. Dziś konia z rzędem temu, kto wskaże znaczącą w Europie polską firmę elektroniczną. Polską, to znaczy opartą na polskiej myśli i kapitale.

„Jedynymi”  większościowo polskimi produktami motoryzacyjnymi były AS, CWS, Ralf-Stetysz, Junak, WFM, Komar, SHL, WSK, Osa, Nysa, Żuk, Tarpan, Lublin, Star, Syrena, Andoria. Warszawa i Polonez też były polskie, ale z przeważających wsadem obcym. O sytuacji, kiedy VW rozwija swoje modele na chwałę marki ŠKODA – Polacy mogą co najwyżej pomarzyć. Chociaż np…. Arrinera Hussarya…

Z polskiej branży stoczniowej ostała się wyłącznie stocznia jachtowa i drobiazgi. A przecież po morzach i oceanach całego globy pływa coraz więcej statków. Co jest?

Najbardziej boli, że w obce i nieprzyjazne, rabunkowo nastawione ręce przechodzą regalia, czyli takie podmioty i sieci gospodarcze oraz uprawnienia koncesyjne, które powinny być niezbywalne, ze względu na strategiczne znaczenie dla kraju. Jeśli konsorcja z dużym, nawet większościowym udziałem kapitału obcego przejmują energetykę, drogownictwo, ciepłownictwo, telefonię, bankowość, ubezpieczenia, motoryzację, elektronikę i podobne branże – to o jakim bezpieczeństwie i patriotyzmie gospodarczym mówimy? Mógł Cegielski, mogą właściciele Pesy – dlaczego nie może Polska? Czyż nie warto wokół – chyba jeszcze polskich – kolei zbudować wielobranżowy holding skutecznie konkurujący z Zachodem? Oczywiście, nie w takiej rozmemłanej formule, w jakiej ktoś konsekwentnie polskie koleje pogrąża.

 

*             *             *

Jarosław zadumał się o fenomenie moralnej wyższości cywilizacyjnej. I – nie wiedzieć czemu – na myśl przyszła mu Ameryka, a konkretniej: Stany Zjednoczone tej Ameryki.

Gdyby ktoś dziś rozdzielił – eksperymentalnie, statystycznie – populację „indiańską” (potomków kilkudziesięciu mniejszych i większych związków plemiennych), populację „murzyńską” (potomków czarnych „imigrantów”), populację latynoską (przypływającą głównie z Meksyku i Karaibów) – a całą resztę potraktowałby jako „europejską” (pamiętamy, są jeszcze Azjaci) – to wszelkie statystyki pokazywałyby wyższość „europejczyków” nad Latynosami, Latynosów nad Murzynami, Murzynów nad Indianami. Za każdym razem ta wyższość byłaby miażdżąca, jeśli dotyczyłaby: zgromadzonego majątku finansowego, nieruchomości, wykształcenia, przeciętnego dochodu gospodarstw domowych, przeciętnej pozycji.

Tyle że to wszystko jest oparte na wielkim historycznym kancie. Otóż biali ludzie przybyli do Ameryki Północnej powodowani dwiema pasjami: jedni szukali tu szans życiowych, drudzy uciekali przez wymiarem sprawiedliwości i znajdowali sobie nowe przestępcze przestrzenie. Jedyne co łączyło te dwie intencje – to „wspólny wróg”, czyli gospodarze tych ziem. Tyle zatem wiarołomstwa i poczynań genocydalnych, ile wykonano na Indianach – nikt nigdy nikomu w całej Historii nie uczynił. Następne zbrodnie na Afrykanach – to kolejny przyczynek do rozważań o wyższości moralnej cywilizacji białych. No, i dopuszczenie imigracji latynoskiej, ale wyłącznie do zadań drugorzędnych, pomocniczych.

Nie ulega wątpliwości, że gdyby nadal i nieprzerwanie Indianie byli gospodarzami Ameryki Północnej – niezwykłe wręcz osiągnięcia techniczne i gospodarcze w tym regionie świata nie wydarzyłyby się. Nie zdarzyłby się zatem i ten wieloset-tysięczny drenaż, napływ wysokiej klasy ludzi sztuki, intelektu.

Wszystko to znakomicie symbolizują sąsiadujące ze sobą monumenty memorialne: na górze Siedmiu Starców, przemianowanej na Rushmore (to nazwisko poszukiwacza złota, a nie kogoś wybitnego), będącej dla miejscowych Indian Dakota świętością – wyryto (dewastując ją) – cztery twarze symbolizujące inną świętość (traktowaną zresztą instrumentalnie), czyli Wolność i Demokrację. Czyż nie zaszydzono z Indian? Więcej: aby „zadośćuczynić” krzywdzie Indian – inna górę przekuwa się w największy na świecie pomnik Indianina Tatsuka Uitko (jeźdźca konia nieposkromionego) z plemienia Oglala, którego pamięć trwa pośród ludu Dakota. Trudno o bardziej wyrafinowane szyderstwo z gospodarza: zniszczyłem ci święty obiekt, więc przeproszę ryjąc twój wizerunek w innym twoim obiekcie.

Ten amerykański przykład, który jeszcze jakiś czas będzie interpretowany jako zwycięstwo cywilizacji silniejszej i bardziej twórczej, znów przypomniał Jarosławowi o wiarołomnych i zbrodniczych źródłach potęgi krzyżackiej kosztem Polski, i takich samych źródłach potęgi Europejskiej w dzisiejszej Polsce i całej Europie Środkowej.

Polska jest dziś przestrzenią, na której roi się od mrowia gór Rushmore. Na 1000 największych firm funkcjonujących w Polsce – 950 należy do kapitału „zachodniego”, a tych pozostałych 50 wcale nie bryluje na czele listy. Zysk taki, że wielu Polaków nie musi wyjeżdżać za chlebem na zachód, bo ten zachód umościł się w naszym własnym domu. Wypłatę – owszem, da, ale zyski – zaraz-zaraz, święte prawo własności! Ładnie zatem: w moim własnym domu mój gość pieprzy mi o świętym prawie własności, zająwszy przedtem na własne potrzeby wszystko co wartościowe. I tłumaczy mi jak pastuch krowie na rowie, że wniósł mi do domu cywilizacje wyższą pod każdym względem…

 

*             *             *

Tylko ktoś ciężko nieprzyzwoity może twierdzić, że podwójna przegrana „tuskowitów” w 2015 to wynik pokrętnej manipulacji oszalałych kaczystów, do pary z artystą scenicznym. Nagle kwiat polskiej socjologii zapomniał, na czym polegają masowe procesy społeczne.

Jeśli przyjrzeć się tej przegranej z bliska i bez dopalaczy – to jasno widać, że wyborca polski AD 2015 odrzucił nie Demokrację, Wolność i Rynek – tylko pogonił w kierunku szczawiu i mirabelek tych, którzy owe trzy wartości przepoczwarzali szydząc z narodu.

KOD – który literalnie może i powstał spontanicznie, w gronie obytych z internetem antykaczystów – bardzo szybko został zagospodarowany przez mistrzów gier zakulisowych. Jego warstwa „etosowa” jest całkiem w porządku, jego zaangażowanie polityczne – nie na miejscu, kompromituje warstwę „etosową.

Przekleństwem KOD-u nie jest to, że dla swoich szemranych potrzeb używają go już nawet całkiem niezaKODowani ludzie z Razem i SLD. Może to i prawda, że główne skrzypce KOD-owe grają obrońcy „wspaniałego ćwierćwiecza”, którzy „nie pozwolą faszystom wydrzeć  Polski z prawowitych rąk”. Ale siłą napędową jest owo niezaspokojone od lat pragnienie erupcyjnej synchronizacji, „inicjacji interferencyjnej”. Wywietrzał już etos Solidarności, namiastki serwowane przy okazji europejskiego Anschluss-u okazały się – mimo wszystko – zaledwie namiastkami, nie mówiąc już o europejskich kompromitacjach w sprawie Afryki Północnej, Grecji, Ukrainy, na koniec tzw. imigrantów.

Zatem dzisiejsi 40-latkowie i wszyscy młodsi – nawet nie mieli szansy na synchronizację swoich „osobistych summ” z „martwą falą” społeczną. Cała generacja jest pozbawiona ożywczego etosu i „nie ma czego wspominać”.

Jarosław zreflektował się poniewczasie, że przegapił okazję i nie ustąpił na scenie Kukizowi. To on jest nosicielem zdławionego etosu „indignados”, mającego zresztą odpowiedniki na całym świecie. Ustąpić Kukizowi – nie oznaczało przecież kapitulacji, wystarczyłoby poważne potraktowanie Kukizowego pospolitego ruszenia. Nic z tego: Jarosław postawił na własne – i wywołał „antytezę”. Teraz już ani Kukiz, ani Rydzyk nie zbiorą na powrót tego kapitału, który byłby złotym rogiem. Kukiza zastępuje Zandberg. Ktoś musi. To kwestia imperatywu, a nie politycznej woli.

 

*             *             *

Zaczęło Jarosławowi chodzić po głowie:

ptok ptokowi nie jednaki.
człek człekowi nie dorówna,
dusa dusy zajrzy w oczy,
nie polezie orzeł w gówna

Jarosław rzadko sięgał po lekturę tego narkomana i bezecnika. Ale przecież, zaledwie 8-9 lat temu, sam podział gdzieś swój złoty róg.

Sytuacja staje się coraz jaśniejsza od czasu, kiedy naprzeciw siebie stanęły nie dwa porządki prawne, ale porządki polityczne: porządek rzepliński i porządek żoliborski.

Porządek rzepliński powołuje się na rzymską wartość w postaci rządów prawa. Ten sposób myślenia celowo, konsekwentnie „zapomina” o tym, że wszelkie prawa stanowione są w jakiejś grze interesów. Wbrew pozorom też, ograniczenie się wyłącznie do przepisów i procedur nie czyni spraw jednoznacznymi, bo owe przepisy i procedury są – oględnie mówiąc – rozmaite, bywają obosieczne. Kiedy zaś całe rycerstwo europejskie i polscy jego nadskakiewicze stoi oczywistym murem za porządkiem rzeplińskim – trudno jest walczyć na argumenty. Toteż walczy się faulując. I tak źle, i tak niedobrze..

Porządek żoliborski przywołuje kozacko-solidarnościowo-skupsztninową wartość w postaci ludowego prawa do obalenia porządku prawnego, jeśli jest on krzywdzący dla Ludu. Prawo to Europa nie raz uznała, choćby w przypadku polskiej Solidarności czy ukraińskiego Majdanu. Porządek prawny (czyli system-ustrój) obala się nie tyle metodą wallenrodowską (awansuję w złym systemie aż na szczyt, a wtedy system zmienię), tylko czynną kontestacją, insurekcją. Dobrze jest, jeśli insurekcja uzyskuje obywatelski mandat wewnątrz reguł kontestowanego systemu, bo to świadczy o przemożnej niechęci elektoratu do systemu. Ale znane są insurekcje w pełni „zewnętrzne” wobec kontestowanego systemu-ustroju.

A więc zbliżający się polski „Grunwald” – to walka o etos. Nie jest przegrana, ale KOD wykopuje liczne wilcze doły, Kukiz kryje się po chaszczach, a własne wojska jarosławowe – mają „pod słońce”.

 

*             *             *

Czytelniku drogi! 

Cztery odcinki „Wojny rzeplińską zwanej” opublikowałem pod kilkoma adresami. Dostałem wiele zachęcających komentarzy, choć były też inne.

Nieoczekiwanie dla mnie – temat wojenki polsko-polskiej stał się poważniejszy niż zwykłe polskie przepychanki.

Komisja Wenecka – choć obawiałem się, że stanie otwarcie po stronie „tuskowitów” – obarczyła „obie strony” odpowiedzialnością za przed-grunwaldzką sytuację w Polsce. Mimo niemal jawnego wezwania do „okrągłego stołu” – mam przekonanie, że walna bitwa o etos jest nieuchronna. Właśnie dlatego, że wyrosło pokolenie bez szansy na etos.

Dlatego – po przeredagowaniu – opublikuję „tekst jednolity”. Może jutro, może za kilka dni, w każdym razie na pewno „na gorąco”. Bo że będzie się działo – to pewne.