Życie towarzyskie i towarzysze życia

2018-07-26 07:04

 

Nie narzekam na brak znajomych. W realu „ogarniam” kilkaset osób, z tego kilkadziesiąt aktywnie, a kilkanaście – wciąż. Na portalach społecznościowych śledzę (tak, tak, przeglądam profile, a nie tylko odfajkowuję znajomość) około… - mniejsza o to.

Moim wielkim szczęściem zawsze było, a teraz jest „namacalnie”, że moi znajomi, a nawet rodzina, są podzieleni na ładnych kilka „partii i idei”, przy czym nie sprawdza się zasada savoir-vivre’u, że przy stole albo podczas gier i zabaw nie wolno mówić o polityce. U nas wolno i chętnie się oddajemy tej pasji. A to oznacza gorące słowa i stygnące potrawy, kiedy w nas zwycięża temperament…

Jako wychowanek PRL, i to w rodzinie, która w dzisiejszych czasach nie miałaby „zdrowia”, by większość krewnych przepuścić przez sito akademickie-studenckie – nie mam powodów do niezadowolenia. Lata Gierka spędziłem w przedziale wiekowym 13-23 lat, co oznacza, że w tym czasie zrobiłem maturę, dojrzałem jako harcerz, zaliczyłem różne rodzaje służby wojskowej, z paniami nawiązałem znajomość biblijną.

Po pierwszej próbie zostania „naukowcem w mundurze” – drugą próbę podjąłem już bardziej świadomie i choć „akademikiem” nie jestem, to czuję się nadprzeciętnie sprawnym ekonomistą, zakoleżankowanym z kilkoma innymi branżami ścisłymi i humanistycznymi-społecznymi, wciąż, od lat, czerpiącym wiedzę w osobistych rozmowach z wieloma autorami podręczników.

Jako, że – mimo pochodzenia z kaszubskiego zadupia – życie studenckie wiodłem w Stolicy – wiele osób znanych szarakom wyłącznie z „telewizora” – znam osobiście z codziennego obcowania, co czyni mnie przekonanym, że się na nich poznałem. Nie zawsze w dobrym znaczeniu tego słowa. W telefonie mam po kilkunastu luminarzy uniwersyteckich, działaczy partyjnych (z szefami włącznie), ministrów, top-artystów, a posłów i tuzów administracji lokalnej nie zliczę. Jeden z moich bliskich znajomych jest tak „groźnym” dysydentem, że od ponad 2 lat siedzi w areszcie pod wydumanym zarzutem szpiegostwa

Oczywiście, nikomu tym nie zaimponuję (no, chyba że pochwalę się, iż na rzymskim torze wyścigów konnych jadłem „w małym gronie” obiad z Bońkiem, a w Leningradzie widywałem się z nikomu wtedy szerzej nieznanym Putinem, w Wilnie zaś z Landsbergisem, byłem też w moskiewskiej ekskluzywnej knajpie gościem szefa jednej z „grup przemysłowo-finansowych” – Menatep, za to odmówiłem w Warszawie gościny u Kulczyka). Z tym imponowaniem to jest tak: gdybym nastawił się na ostrą karierę w jakiejś dziedzinie – takie znajomości są bezcenne (nawet jeśli się nimi chwalić bez wiedzy znajomego). Ale ja kariery nie pragnę, choć funkcji o różnych nazwach pełniłem niemało.

No, i teraz, dawszy Czytelnikowi tę garstkę przechwałek – przyznam się do jednego: moja aż nazbyt widoczna dla każdego znajomego „niesterowalność” oraz skłonność do refleksji „pozahoryzontalnych” (czyli do filizowania oraz gadulstwa) – czyni mnie „dyżurnym outsiderem” rozmaitych „spółek towarzyskich”. To oznacza, że kiedy na początku Transformacji kilkadziesiąt moich dobrych znajomych robiło top-robotę w wielkich przedsiębiorstwach nomenklaturowych, funduszach państwowych, rządach, instytucjach konstytucyjnych, rozgłośniach i gazetach – mój telefon milczał. Nie jestem „byłym” pod żadnym względem. I mógłbym szpanować, że dzięki temu nie przykładałem ręki do tego czy owego, mogę więc „wozić się” po błędach moich kolegów – ale doświadczam syndromu odstawienia: dziś nawet najbardziej paskudnie się spisujący były prominent ma kilkakrotnie większe wzięcie towarzyskie niż ja, i jest to wzięcie autentyczne.

Gdybym zatem – jakimś cudem – zabrał się za „politykę” (a czasy idą takie „rozstrzygające”) – to potencjalna „moja drużyna” byłaby towarzysko „rozklekotana”, zanim by powstała. Otóż ja się za czynną politykę wezmę przede wszystkim dla dwóch spraw: pierwszą jest moje niezadowolenie z kolejnych „kroków ku lepszemu”, jakich doświadczam z bliska, cieleśnie, począwszy od roku 1970, 80, 89, itd., z rokiem 2015 jako najnowszym (a zawsze u sterów było kilkoro dobrych znajomych), zaś drugą jest moja stanowcza niezgoda na nieludzkie piekło, jakie zgotowano wspominanemu dysydentowi, Drowi Mateuszowi Piskorskiemu, któremu nie chcą współczuć ani patrioci-narodowcy, ani socjaliści antysystemowi – choć obie te grupy prześcigają się w przypisywaniu temu aresztantowi ról „po tamtej stronie”.

Jest taka bajka Krasickiego „Przyjaciele”. To jest o facecie, który w potrzebie puka do różnych dobrych znajomych, ale ci – widząc że musieliby przeciwstawić się lawinie – udają że nie wiedzą o co chodzi zajączkowi. Bajka kończy się sentencją: wśród serdecznych przyjaciół – psy zająca zjadły. Mickiewicz zaś opisał przyjaźń Leszka i Mieszka, poddaną „testowi na niedźwiedzia” – kończąc tę ezopową bajkę sentencją „prawdziwych przyjaciół poznajemy w biedzie”.

Niejedną biedę napotkałem, wielu przez nią przyjaciół oddaliłem (nawet w relacjach rodzinnych), ale paru się ostało, i to jeszcze jak…!

Więc może z tą polityką zaryzykuję…?