Zstąpiłem ze swojej góry Synaj

2019-02-18 18:22

 

Niebieska powała od samiutkiego rana próbuje tak cerować przerzedzoną pierzynę nad łże-zimowymi polami-łąkami – że prawie się jej udaje. Zmagania żywiołów – światła z chmurnościami – obserwuję człapiąc polną drogą ku Krzewiu. Na tym wielohektarowym leśnym Krzewiu ma powstac Park – i ciąży na mnie część odpowiedzialności za uruchomienie przedsięwzięcia. Ta część, która oznacza żmudne aplikowanie o dofinansowania z różnych funduszy. Więc człapię na kolejną „wizję lokalną”, bo o czym gadać będę i pisać, skoro nie wszystko tu jeszcze widziałem…?

Tym razem nie zaglądam do Leokadii, która oprócz herbaty oferuje gumofilce „po Leszku”, zdany więc jestem na „miastowe” obuwie sportowe, które już po kilkuset metrach pokazuje, jak bardzo jest bezradne w terenie nasiąkniętym aż do przesytu. Trudno, nie jestem z cukru, obuwie się przesuszy, stopy się ogrzeje przy kominku.

Pola z oziminą i łąki z trawą bławą – ciągną się „prosto-długo-szeroko, jako morza brzegi”. Widzę to swoje Krzewie z daleka, ale jeszcze ze dwa kilometry trzeba człapania.

Jest – pośrodku tego świata przedwiosennego – ambona myśliwska. A może kłusownicza. W zasięgu wzroku mam cztery-pięć takich. Co to za kraj, gdzie stanowisk strzeleckich jest więcej niż paśników?

Wchodzę po drabinie, 6-7 metrów ponad ziemię. Wysocki śpiewał: żyrafa wielka, świat ma widniejszy. I nie mylił się. Z wysokości dwóch żyraf świat jest dwa razy szerszy. A przede wszystkim widać go pod właściwym kątem. Patrzę na te kilkuhektarowe spłachetki pól i łąk. Wszystko na świecie jest porozdzielane miedzami, takimi na trzy palce, bo każdego centymetra szkoda. I myślę. Wokół cisza głucha, od szosy dzieli mnie wyniesienie terenu, ludzkich siedzib zaledwie kilka widać. Więc jeszcze sobie pomyślę, i jeszcze, i jeszcze. Nic konkretnego, po prostu nie chcę zapomnieć, jak to jest, kiedy się myśli. Czas na takich wysokościach płynie inaczej. Einstein by się zdziwił…

Do myślenia trzeba się przyzwyczajać. Nie przychodzi samo, chyba że mowa o codziennych smaczkach: jedzonko, ciepełko, płeć odmienna. Wtedy nasza inteligencja wzrasta w dwójnasób i każdą sprawę umiemy migiem rozwiązać. Ale kiedy się wgramoliło ponad taką codzienność, na wysokość dwóch żyraf – to już nie wypada myśleć o żarciu czy piecu, a i o dziewczynach można myśleć wyłącznie wierszem…

Siedzę więc na ławeczce ukrytej w ambonie, spoglądam na „tereny łowieckie” i wsłuchuję się w tę dojmującą ciszę. Jakbym watę miał w uszach. W oddali stado saren (wielkie, kilkanaście sztuk), zmierza do „mojego” lasu na Krzewiu. W innym miejscu żeruje popielaty żuraw, dostojnie krocząc w poszukiwaniu jadła, gryzoniowatego, może żabiego. Jeszcze owadów nie ma w jadłospisie, robaki i ślimaki w dużym deficycie, ziarno już puściło oziminowe pędy, niekonsumpcyjne się zrobiło. Tam obok, nie tam, żurawiu, w drugą patrz stronę – pole zeszłorocznej, nie zebranej kukurydzy, nie masz ochoty, żurawciu? Szukaj, szukaj, popielaty, byle do wiosny.

I co? Rozcapierzył te swoje skrzydła, dwa i pół metra, dostojnie, ale stanowczo idzie w swoją stronę. Co się będzie zadawał z takim jak ja, włóczykijem.

W oddali, może ponad kilometr, widzę stojącą dużą ciężarówkę, dojechał jakiś ciągnik. O zatrzymał się rowerzysta. Jeszcze jakiś inny ciężki pojazd. Coś kombinują, jak dobrze, że mam słaby wzrok. Nie będę podglądał…

Ile można medytować, i to bez efektu wierszowego. Poczeka ona, jest cierpliwa… Schodzę z ambony, nie wymyśliwszy, ba, nie poczuwszy w sobie żadnego rymu. Za to już kilkadziesiąt metrów dalej spłoszyłem zająca. Pooooooszedł! Tylko omyk mu się miga. Że też nie wypatrzyłem go z góry…!

I coś niebywałego, dochodząc do lasu widzę… no, chyba nie przepiórki…? Zwidy jakieś lutowe, czy co…

Wkraczam do lasu Krzewie. Tu ma być Krzewie-Park. Rozmaite stawy, domy opieki zdrowotnej, świetlice, wiaty dla odpoczynku i spotkań, coś leczniczego. Zamiast dróg – kanały wodne, a między nimi wąskie ścieżki. Bo tworzymy przestrzeń perypatetycką (spacerowo-wedrowną), gdzie dawkowane będą perypateiny, czyli przechadzki, obok przestrzeni konatycznej (trwanie aktywne mimo trudności), gdzie doskonalić się będzie sztukę „bycia mimo wszystko” (łac. cōnātus, czyli. „wysiłek”, „staranie”, „zamiar”, „skłonność”, „tendencja”, „usiłowanie”) i obok przestrzeni exedralnej (aula), czyli sprzyjającej rozmowom nie zawsze ważnym, ale zawsze potrzebnym (gr. ἐξέδρα, exedra – oznacza siedzisko na niezadaszonej przestrzeni).

Strasznie mądre te słowa: perypateism, konatyzm, egzedralność – ale czymś trzeba zająć uwagę tych szperaczy-szyderców, domorosłych „sygnalistów”, którzy będą krytycznie obwąchiwać przedsięwzięcie z zamiarem przyłapania go na grzechu próżności, udziwnień, przerysowanego epatowania.

Ja się bardziej zastanawiam nad tym, co ja powiem tym wszystkim sarnom, dzikom, zającom, żurawiom, kukułkom, dzięciołom, nie wspomnę o dżdżownicach i motylach – kiedy spytają: gdzie mamy się teraz podziać, człowieku z miasta, kiedy co krok to ambony, a tu przecież zawsze był nasz „dytyniec”, schronienie przed ludzką dziczą, która nic ino strzela, krzyczy, puszcza muzykę, pali ogniska, płoszy nas zewsząd…?

Zatem postanowienie pierwsze: spisać wszystkie dwieście ścieżek wydeptanych przez zwierzynę, która tu, na Krzewiu, bywa „przejazdem” (przechodem) albo się tylko gromadzi na plotki, a może na zaloty. I kiedy będziemy stawiać na mapie punkciki oznaczające kolejne inwestycje – postaramy się nie naruszać tych ścieżek, a dodatkowo chronić je ogrodzeniem przed tymi, którzy w jakiejś liczbie zaludnią ten las z przyległościami.

Radzę sobie niezgorzej, kręcąc się po „nieludzkich” ścieżkach leśnych, ale i tak wszystko co kolczaste i rzepisze (jeżyny, osty i dziesiątki innych roślin) chwyta mnie za spodnie, kurtkę, gołą skórę, nawet za koszulę (bo się rozchełstałem z gorąca). Pobądź z nami – wydają się mówić te chaszcze, poopowiada, co tam w polityce. Taaak, jeszcze czego – odpowiadam.

W myśli zapamiętuję: tu będzie staw, tu kanał wodny, tu wiata, a tutaj lecznica wczasowa. 20-30 obiektów. Jak ten las to wytrzyma…? A, właśnie, to już nie będzie las, tylko Krzewie-Park.

Mokry mech, błocko na sarnich ścieżkach, tu i ówdzie kępki trawy bagiennej. Mokro. W butach chlupie. Ale zaparłem się, kilka razy zakreślam rozmaite pętle, ucząc się terenu na pamięć. Wszak mapy to są tylko mapy, a pamięć i wyobraźnia – to inna rzecz.

 

*             *             *

No, więc Krzewie coraz bardziej mi się podoba(ją). Czuję się już niemal Niechcicem krzewiańskim. Tu zrobię tak, tu inaczej, planowo, po gospodarsku, aby dzieło ostateczne dumnie się utrwaliło w okolicy. No, tyle że Jacek nie da mi tu poniechcicować, on lubi sterować ręcznie i zajmować człowieka setkami zdań na temat i poza tematem. Taka rasa. Ale starać się trzeba, bo bez starań niczego się dokonać nie da. Oto moje zadanie: postarać się.

Czas opuścić już ten las, zanim w niego wrosnę i będę jak ten Dersu Uzała. Powiem jak on: las to też człowiek, należy mu się odpoczynek ode mnie.

Idę w stronę dotąd nie ćwiczoną, od łazikowania strzyka mi w krzyżu, więc „na oko” kieruję się do takiej najmniej kałużowatej drogi. Znów ambony. Strzelić zawsze taniej niż hodować „żywiznę” w zagrodzie…

Droga bita – to już jest coś. Idę, plotkując po drodze z ujadającymi psami. Taki pies szczeka nie na mnie, i nie do mnie, tylko do swojego karmiciela-gospodarza (by się przyjrzał zza firanki, kto zacz) i do psów w innych obejściach. Informacyjnie szczeka: idzie tu jakiś ktoś, słuchajcie, nie znam faceta – zdają się pokrzykiwać na mój temat. Więc trzeba się zatrzymać, cierpliwie przekonać, że powitalne machnięcie ogonem jest dużo lepsze, o wiele bardziej godne szanującego się psa.

Po przekonaniu około dziesięciu takich ujadających heroldów widzę przed sobą tę ciężarówkę, którą namierzyłem z ambony jeszcze w drodze ku Krzewiom. I całą gromadę ciężkich pojazdów widzę. Co się okazało?

Ta dostrzeżona wcześniej przez mnie ciężarówka wiozła kontener ze złomem. I zjechała z drogi, kiedy mijała się z jakąś „osobówką. A że mokro i miękko – zapadła się wielotonowa połowa z prawej strony. Doszedłem do miejsca akurat, kiedy duży samobieżny dźwig z Siedlec wraz z inną maszyną z Węgrowa i kilkoma traktorami – zaczęli kombinować, jak wstawić tę ciężarówkę z powrotem na drogę.

To nie jest taka prosta zabawa. Przez dwie godziny obserwowałem przy pracy ludzi obeznanych z takimi sytuacjami. Ileż to trzeba mieć rozmaitych stalowych haków ważących po 10 kilo, rozmaitych „podstawek” – każda po 25 kilo, dziesiątków „drobnego” osprzętu, wytrzymałych lin stalowych, napędzanych elektrycznie nawijarek – i przede wszystkim tej niskopiennej, zupełnie obcej żyrafom wyobraźni. Było nas tam kilkanaście osób, szczere pole, choć sytuacja zablokowała kilka osobówek, więc z konieczności dołączyliśmy się wszyscy do akcji nie jako gawiedź, tylko pełnoprawni doradcy. Aż trudno uwierzyć: doświadczony operator dźwigu rozmawia z pechowym kierowcą wielkiej ciężarówki (czyli „winowajcą”), rozmawia z przypadkowym „osobowym” i nawet ze mną, łazikiem leśnym – a każdy głos jest cenny, bo co dziesięć głów to nie jedna, zatem rada w radę wymyśliliśmy jakiś plan, podczas gdy wysięgnik dźwigu trzymał kontener ze złomem na dwa centymetry ponad podwozie, aby się ciężarówka przestała zapadać.

No, i powoli, na kilka podejść, wielotonowi pomocnicy wgramolili wielotonowego „winowajcę” na drogę. Raz za dziób, raz za kuper, na zmianę, żeby osi nie urwać. Każdyśmy stali z innej strony, czujnie patrząc, by jednym ruchem „tam” – nie sknocić czegoś „ówdzie”. Kiedy się potem zajrzało w tę czeluść, w którą zapadała się ciężarówka zanim przyszła pomoc – to ciarki po plecach mrowiły. W pojedynkę, a nawet ze szwagrem, który jako pierwszy dotarł mega-traktorem – byłby bezradny. No, ale kiedy włączyły się Siedlce, Węgrów, kilka miejscowych traktorów i zamiejscowy ja – sprawa okazała się prosta i potoczysta. Cierpliwości trzeba było. Patrz: konatyzmu, wciąż ponawianego starania o to, by nie przepaść z kretesem.

Rozeszliśmy się uśmiechnięci, bo wyratowano człowieka z ciężkiej opresji (i udało się przed zmierzchem), a do tego wszyscyśmy przyłożyli do sprawy albo rękę, albo palec, albo dobrą radę, której nikt nie zlekceważył.

Wyruszyłem do wsi. Jeden z „doradców” zatrzymał się i podwiózł mnie swoją „osobówką” te półtora kilometra pod sam sklep. Okazało się, że zna mojego mocodawcę Jacka, a jego pomysły nie są mu obce, choć nie czeka już na ich owoce, bo zbyt długo dojrzewają. Do widzenia, szerokiej drogi, niech się darzy!