Z tyłu nie wolno…!

2018-08-04 09:26

 

Jako młoda żakinada bawiliśmy się w podwórku – takim wielkim majdanie wspólnym dla kilkudziesięciu rodzin – w jakąś wojenkę czy coś podobnego. W podwórku były rozmaite obiekty czyniące taką wojenkę atrakcyjną: jakiś chlewik, drewutnia, studnia, warsztacik, stary traktor, zardzewiała snopowiązałka.

Zabawy trwały godzinami, czasem do zmroku, aż nadchodziła pora, kiedy matki, siostry, ojcowie wywoływali nas po imieniu, na przykład w sprawie odrobienia lekcji, spożycia kolacji, kąpieli wieczornej czy pacierza.

Podczas kolejnej „strzelaniny” miałem oko na drewutnię (zwaną u nas „szałerkiem”), w ogóle byłem tego dnia hersztem partyzanckiej grupy zasadzającej się na „tamtych”. Oni zaś cichcem penetrowali majdan, powoli i czujnie otwierając drzwi, odchylając szmaciane kotary, zaglądając pod plandeki. Kto pierwszy wroga namierzył – ogłaszał jego nagłą śmierć i szybko zmieniał swoje stanowisko, bo przeciwnik już wiedział, gdzie on jest.

Ja jednak grałem wtedy inaczej: widzę, jak któryś przeciwnik skrada się do szałerka, stoi do niego plecami, bo taksuje czujnie otoczenie, by nie zostać ustrzelonym. Sięga ręką do tyłu, łapie za uchwyt od wrót, uchyla je – i wtarabania się ostrożnie do szałerka, w którym będzie panem sytuacji.

Już-już miał mi zniknąć za wrotami (cały czas znikał tyłem, kontrolując przedpole) – aż tu nadepnęło mu się na grabie, jak w starym durnym dowcipie. Dostał uchwytem tych grabi w potylicę, i niezbyt się zorientowawszy, zaczął patrzeć na dach szałerka (niewidoczny dlań): podejrzewał, że stamtąd jakiś „nasz” raził go kijem.

I wtedy przypomniał głośno niepisaną zasadę: z tylu bić nie wolno!

Ze śmiechu prawie się ujawniłem. W końcu go ustrzeliłem, ale nadal obezwładniony chichotem – wkrótce padłem ofiarą innego strzelca.

Na wojnie śmiać się nie wolno, zwłaszcza z przeciwnika.

 

*             *             *

Kiedy obserwuję medialne przekazy z podwórkowej wojny o sądy, trybunały i podobne „najważniejsze dla świata” pierdoły – przychodzi mi do głowy tamto wspomnienie. Co i rusz któryś włazi na grabie, ale głośno skamle, że „tamci” z ukrycia i znienacka zdzielili go pałką w potylicę.

Właśnie, co to jest ten „nienacek”, z którego się oni wszyscy tak molestują…?

 

*             *             *

A wszystko rozbija się o grę w sprawie tzw. PRAWA, a szerzej – ustroju.

Głoszę od wczesnej młodości, że nie wszystko prawem jest, co się prawem zwie. Bo czym innym jest tych co najwyżej pięćdziesiąt zakazów i nakazów, czym innym rosnące w liczebność standardy (co ma jak wyglądać) i certyfikaty (co ma być jak przyrządzane i przez kogo), czym innym umowny kanon, obyczaj, a jeszcze czym innym procedury (co wtedy, kiedy to i tamto), których jest najwięcej.

Według mojej amatorskiej oceny, Prawo Właściwe (normy, czyli nakazy i zakazy) – to nie więcej jak 1% Prawa, a dalej: standardy – 10%, certyfikaty – 20%, obyczaj – 30%, zaś procedury – 49 % Prawa. Albo inaczej: 1% Prawa Właściwego jest wciąż „nękane” przez wszystko inne, co nazywa się Ustrojem, i reguluje 99% wszystkiego.

Skutki? Niezbyt „umysłowy” ukradł batonik – i dopiero współwięźniowie zainterweniowali, że taki czubek nie ma prawa siedzieć z nimi pod celą, bo to żaden złodziej, tylko tuman. Ale w innej sprawie jest sędzia, który ewidentnie ukradł – i go uniewinniono z jakichkolwiek zarzutów. Ustrój służy szubrawcom do tego, żeby ewidentne wykroczenia czy przestępstwa uniewinniać, a ewidentną głupotę czy brak rozeznania – represjonować, penalizować.

Dlatego cierpliwie obserwuję polski majdan i jego „szałerki”, cichcem śmieję się, kiedy kolejne grabie kogoś zdzielą w rozum, i czekam na kogoś dorosłego, kto uspokoi to towarzystwo wołając wszystkich na obiad, do kąpieli, a może do wieczornego pacierza.