Z bezpolityką w tle

2013-07-28 08:03

 

Kolejnym wakacyjnym przystankiem w mojej podróży jest Pomorze Zachodnie, wieś Krosino, nad Parsętą, w okolicach Grzmiącej. Już sama nazwa i „koordynaty” zniechęcają do polityki rozumianej po telewizyjnemu. Tu się żyje, po prostu. Czasem raźno i do przodu, czasem byle jak, czasem tylko echo życia kołacze się w ludziach – ale nie przeszkadza to wsi być wsią.

Oczywiście, najważniejsze pytania  -  moje do gospodarza – jeszcze przed nami. Wszak nie przyjechałem tu w roli wywiadowni, tylko w odwiedziny do przedstawiciela blogerskiej braci, wrośniętego w wieś z tytułu swojej kilkudziesięcioletniej działalności społecznikowskiej, a także poprzez ukorzenienie rodzinne żony oraz własną przedsiębiorczość kupiecką.

W odróżnieniu od miasta, zwłaszcza dużego, gdzie podobno jest pluralizm wszystkiego, a w rzeczywistości życie wielkomiejskie jest porubrykowane „do spodu” – Krosino na każdym kroku tchnie derridiańską Różnią (fr. différance). Jest mnóstwo do zobaczenia w Krosinie, ale też jest mnóstwo słów, z których żadne nie celuje dokładnie w sedno tego, co opisuje, i nawet nikt się o to nie stara.

Oto drzemkę przerywa mi wycie pobliskiej syreny alarmowej. Oczywiście, każdy wieśniak wie, że za chwilę zbiegną się zewsząd druhowie Ochotniczej Straży Pożarnej. Przyglądam się obrazkowi, który znam z kilkunastu takich przypadków. Jak w zwolnionym tempie przesuwają się przede mną biegnący strażacy, wyłania się wóz na sygnale, wskakują nań spóźnialscy, odjeżdżają do sąsiedniej wsi. A mój gospodarz dopiero teraz ujawnia narastające w nim pytanie: cholera, pożar – to dwa długie wycia, wódka u sołtysa – pojedynczy alarm, a tu aż cztery razy wpijało się to wycie w uszy, co jest grane, u licha?

Żart, jasny żart, oczywiste jaja sobie ze mnie robi przyjaciel, tak zresztą było w każdej wsi, gdzie miałem szczęście obserwować OSP w akcji. Druhowie wszak są najsprawniejszą w Polsce organizacją ludzi dobrego czynu, choć tu, kiedy kurz opada za wozem odjeżdżającym na akcję – nikt nie myśli o sprawnej strukturze ogólnopolskiej, tylko o tych chłopakach z sąsiedztwa, którzy w ten niemożebny upał porzucili wszystko i – jak stali – pobiegli na „rogu wezwanie”, bo gdzieś wybuchło zarzewie nieszczęścia sąsiedzkiego, trzeba to szybko ugasić i rozejrzeć się, jaka pomoc się przyda od jutra.

Mój przyjaciel-bloger, goszczący mnie od wczoraj, ma do świata stosunek refleksyjny. Zanim na dobre wrósł w Krosino, aktywnie działał w trybie młodzieżowym, potem w trybie dorosłym. Plunął na to wszystko, kiedy dojrzał i doświadczył, że polityka pisana Dużymi Literami nie ma nic wspólnego z postawą druhów OSP (nie wszyscy strażacy są święci, ale za to są tu mechanizmy bezbłędnej weryfikacji, samo naprawy, eliminowania zatwardziałego społecznikostwa czy wcielonego zła).

Siedzimy we trójkę, wlewając z rozgrzane słońcem cielska jakąś lemoniadę czy co gorszego, drapiemy za uchem psa, głaszczemy wszędobylskie koty, komplementujemy kulinarne talenty gospodyni i jej zmysł wnętrzarski, który zwykły wiejski dom przekształcił w mickiewiczowsko-sienkiewiczowską ostoję, gdzie ściany przyozdobiono kulturą godną tego słowa, a przestrzeń mieszkalna jest niby ogród.

Próbujemy przy temperaturze w cieniu sięgającej 30oC zbawiać świat. Wielkomiejski psycholog realizujący się jako couch, małomiasteczkowy filozof ekonomii próbujący moderować historyk z powołania, robiący w rzeczonej wsi za kupca i dobrą duszę. Ciekawe, ile takich rozmów sobotnich zbawia nasz ciężko doświadczany kraj. Nie da się bowiem nic nie robiąc czekać wakacyjnie na wrześniową wielką orkiestrę dudziarską.

Przemaszerowujemy nad Parsętę. Wieś urządziła tu maleńką przystań dla tramwajów wodnych. Obok stanowiska do biesiad ogniskowych, a dla starszyzny zacienione daszkami ławy, by nie siedzieć po turecku. Gdyby nie gzy i komary – byłoby znośnie. Nadjechał motocyklowy turysta. Kiedy zdejmuje z siebie kask typu „osa” i czarne skóry – okazuje się fajnym chłopakiem, który nie zabłąkał się tu przypadkowo. Zna miejsce, szybko przygotowuje ognisko, po czym telefonuje: znać będzie tu działo się ognisko we dwoje. Ruszamy, nie przystoi podglądać.

Podwiejski lasek oferuje cień i zagłaskujący wszystko szum iglasty. Zagrodowe psy oznajmiają swoim kodem, co u którego się dzieje. Gzy z komarami przypuszczają dobranocny atak na powracające do chaty trzy wielkie pojemniki z ciepłą krwią, nie wiedząc, że nasycona jest ona oranżadą albo czymś podobnym, co ich lot uczyni mniej pewnym, za to ciekawszym geometrycznie. Niech sobie użyją, każdemu się należy trochę wesela.

Poniemiecki budynek byłej szkoły, zdrowy, krzepki, ceglaście estetyczny – idzie pod młotek. Wieś ogołocono z kolejnego atrybutu ucywilizowania.

Słuchajcie wy tam, którzy w klimatyzowanych gabinetach knujecie nowe podatki na nasze głowy: kiedy już zaczniecie na dobre ogołacać z dobrostanu takie wsie – to będzie tak, jakbyście upletli sobie ludowy sznur na całkiem nieludowe podgardla. Tak tylko, mówię. Upał. Przecież sznur już dawno upleciony, trwają poszukiwania tego, co umie go zawiązać w pętelkę.

Muszę koniecznie po powrocie zapytać u siebie właściciela „naszego” zielonego sklepiku, czy czuje się on bardziej sklepikarzem, czy kupcem.