Wynędzniałość apostołów Maluczkich

2018-01-24 09:32

 

„Filozofowie rozmaicie tylko interpretowali świat; idzie jednak o to, aby go zmienić” – zapamiętała większość z tych, którzy wśród „zaliczonych” lektur mają również „Tezy o Feuerbachu” (Karl Marx, „Thesen über Feuerbach”,  1845, teza nr 11, ostatnia, w brzmieniu: Die Philosophen haben die Welt nur verschieden interpretirt; es kommt aber darauf an, sie zu verändern).

/powyżej: jedenasta Teza o Feuerbachu w oryginalnym niemieckim rękopisie/

Kłopot w Polsce jest taki, że nawet jeśli się filozofom (w rozumieniu: badaczom spraw najogólniejszych) zdarza wyrafinowana refleksja na temat „świata” polskiego – to jest ona w dużej mierze „cytatem” z modnych lektur, na których łatwo jest zrobić doktorat, nie jest zaś ona refleksją oryginalną, wynikającą z naocznej obserwacji (paradoksalnie, taka obserwacja jest obecna w powtarzających się, licznych badaniach, ale jej wyniki natychmiast są poddawane obróbce wedle „sprawdzonych i poręcznych” przesłań serwowanych w „lekturach obowiązkowych”).

W takim podejściu do opisywania świata zaklęty jest podstęp: filozofowie kapitulują w sprawie „mobilizacji zdemobilizowanych”, dokładnie tak jak to zauważa Marks w „Tezach”, ale czynią to już na etapie formułowania konceptów filozoficznych. Tak je formułują, że wychodzą z tego „przechodzone pasztety”, nie nadające się do spożycia politycznego, nijak nie pojmowane przez tzw. szarego człowieka, czyli bezskuteczne politycznie. Mówiło się kiedyś, że FSO produkuje „używane samochody” (prosto z taśmy szły do warsztatu na – co za eufemizm – „przegląd zerowy”). To samo można powiedzieć o kolejnych „modelach” wypuszczanych „pod strzechy” przez wiecznie młodą polską inteligencję.

Zespół pod kierownictwem dr hab. Macieja Gduli (przy współpracy Katarzyny Dębskiej i Kamila Trepki), jednego z aktywniejszych w środowisku „Krytyki Politycznej” – przeprowadził wiosną i latem 2017 badania „klasy ludowej i średniej” (czyli plebejuszy oraz ludzi z aspiracjami), mieszkającej w niewielkim mieście województwa mazowieckiego. Badania te, opatrzone tytułem  „Dobra zmiana w Miastku. Neoautorytaryzm w polskiej polityce z perspektywy małego miasta”, są przebojem komentatorów medialnych, a „towarzystwo” czeka z niecierpliwością na książkę zapowiadaną przez M. Gdulę, konsumującą te badania w sposób „naukowo-filozoficzny”. Będzie się gotowało – a skutek będzie jak w piosence J. Kaczmarka: … miała być tu jakość, wyszło, psiakość, jakoś… Skąd wiadomo, że tak będzie? A stąd, że niejedną już modę przeżyliśmy: Milovan Đilas (polityk), Herbert Marcuse (filozof), Hannah Arendt (filozofka), Ladislau Dowbor (ekonomista), Jan Strzelecki (socjolog), Slavoj Žižek (socjolog), Zygmunt Bauman (socjolog), Jacques-Marie-Émile Lacan (psychoanalityk), Leszek Kołakowski (filozof), itd.  Doznajemy od tych lektur i od debat nad nimi – ożywczego spełnienia, aby po chwili znów zauważyć, że jesteśmy „na głodzie”. A lud roboczy – wytrzeszcza oczy – tak się ongiś żartowało. Czyli jest efekt, ale „nie ten”.

Przez polskie katedry, kluby myśli, redakcje – przechodzą na podobieństwo tsunami  rozmaite wyrafinowane koncepty, sięgające po nowe słownictwa, wsparte wprawnym piórem, celujące w młodą wyobraźnię uniwersytecką złaknioną coraz to nowych dopalaczy. Po czym przemijając, zostawiając za sobą rumor taki sam jak huragany i pięknych imionach.

 

*             *             *

Odpowiedzią na to chroniczne schorzenie, bolesną dolegliwość „filozofów” – może być to co podaję poniżej. Na moje możliwości to skroiłem, bez zadęcia i nad-ambicji. Przynajmniej taką wyrażam nadzieję. Nie jestem tak zupełnie „szarym człowiekiem”, jestem np. aktywnym blogerem w tematyce społecznej, wielu zarzuca mi, że piszę językiem trudnym, wymagającym, nawet zniechęcającym – ale zapewniam, że nie utraciłem kontaktu z polską „zwykłością”. Na co dzień w niej po prostu uczestniczę, częściej zakładając „beret z antenką” niż „kaszkiet”. Jestem niemal wzorcem wahliwej „kariery”, rozpostartej między sukcesy i porażki, co spowodowane jest z jednej strony moim nabożnym stosunkiem do idei pisanych Dużymi Literami, z drugiej zaś strony  jest skutkiem naiwnej niepokorności. Raz na wozie, raz po wozem. Gramoląc się po raz kolejny „spod wozu” – zauważam zawsze, że „na wozie” jest coraz nas mniej, że woźnica coraz skuteczniej nas „przerzedza”.

 

*             *             *

Wszelką analizę rzeczywistości – tak sądzę – trzeba zacząć od spostrzeżenia czegoś, co nieudolnie nazywa się „dziedzicznością statusu”, a co ja nazywam rozdwojeniem gatunku ludzkiego na dwa przeciwstawne „podgatunki”.

Człowiek jako fenomen gatunkowy – na naszych oczach i z naszym udziałem dzieli się na dwoje. Nazywam owo „dwoje” Fenomenem Szlachetnym i Fenomenem Podłym.

1.       Fenomen Szlachetny obraca się w świecie uzbrojony w specjalny kokon złożony z Domu, edukacji, ochrony zdrowia, infrastrukturalnych dobrodziejstw urbanizacji, gadgetów technicznych, instrukcji prawnych, błogosławieństw obywatelstwa, straży w różnych dziedzinach życia, policji w dziedzinie bezpieczeństwa, organizacji towarzyskich, gospodarczych i . Na każde zło i niewygodę kokon ma odpowiedź, choć bywa wadliwy, bywa też „przepuszczalny” dla różnych postaci zła.

 

W takiej właśnie kondycji Fenomen Szlachetny nurza się w obcowaniu z Pięknem, Dobrem, Prawdą, Sprawiedliwością, Ładem, Prawością. Obcowanie nie zawsze oznacza współ-praktykowanie, ale daje raz po raz okazję do tego, by nawrócić się od grzechu ku cnocie.

 

2.       Fenomen Podły jest w radykalnie odmiennym położeniu: nie tylko pozbawiony jest kokonów, wystawiony jest na działanie rzeczywistego świata i niczym nie otulony – ale ów rzeczywisty świat wcale nie jest dziewiczo naturalny, tylko zdegenerowany, zdegradowany jest na skutek „cywilizacji” produkującej kokony dla Fenomenu Szlachetnego. Degradacja oznacza zatem życie nie tyle „poza światem kokonów”, ile na „wysypisku społecznym, politycznym, ekologicznym”, poza wszelką normalnością.

 

Fenomen Szlachetny nazywa to położenie Fenomenu Podłego – wykluczeniem. W najlepszym przypadku poddaje się „szlachetnym” egzaltacjom na tym tle i organizuje wszelaką filantropię dającą więcej „szlachetnym” niż „podłym”, uprawia łże-kult swojej charytatywności.

Znamienne jest zachowanie intelektualne żyjącego jeszcze „szlachetnego”, Giorgio Agambena. We wczesnej młodości, mając zaledwie 28 lat, napisał 80-stronicowy esej „L’uomo senza contenuto” (Mediolan, 1970), gdzie z młodo-akademicką pasją opisuje „człowieka wyzutego z człowieczej treści”, nie mającego nic do powiedzenia, nawet samemu sobie, który chcąc-nie-chcąc abdykował ze wszystkiego, co go konstytuuje, nawet z przymiotów obywatelskich, nie mówiąc już o godności. To człowiek przeciśnięty przez „durszlak”, nie mający szans na powrót do normalności, „nad rzeszoto”, nawet jeśli jakimś zrządzeniem losu zostanie odziany w kokon. Nie doceni go, nie skorzysta z „instrukcji obsługi”, umarł jako człowiek. Sprzeda „wędkę” i ją przepije, a jeśli już pić nie zdoła – zamieni ją na doraźną zupkę. Kromkę chleba. Aby do świtu kolejnego.

Ale kiedy Agamben „dojrzał” – napisał dwutomowe dzieło „Homo Sacer” (człowiek upadły), z podtytułem „Il potere sovrano e la nuda vita” (suwerenna władza i nagie życie) które wydał w Turynie, roku 1995, mając 53 lata, tytuł profesorski i ustabilizowaną pozycję społeczną. Nie dziwota, że zanurzył się w egzaltację fenomenem „wykluczenia” i podjął rozważania nad istotą tożsamości ludzkiej, którą człowiek zyskuje dzięki prawu, czyniącemu nas osobliwymi zesłańcami: z oczywistego, namacalnego, naturalnego życia odsyła nas przymusowo do życia w granicach norm, standardów, certyfikatów, upoważnień, pełnomocnictw, reguł, świadectw, algorytmów, procedur. Zauważa – nieco inaczej niż dużo wcześniej Niccolò di Bernardo dei Machiavelli – że nie istnieje człowiek „nie-zarubrykowany”, ale biada temu, kto uzna że to jest „okazja wyzwolenia się z jarzma-okowów”, ucieczki w anonimowość: Państwo ma niezliczone więcierze, które go odłowią z nicości i zarubrykują, nadadzą mu ową paskudną łże-tożsamość.

Pojęcie „homo sacer” zaczerpnął Agamben z bogatych zasobów prawa Imperium Romanum. Oznaczało ono wówczas człowieka rozpostartego między parszywością a trędowatością (łac. „święty człowiek” ale też „przeklęty człowiek”): jako parszywiec nie ma żadnej ochrony, może go bezkarnie zatłuc każdy – a jako trędowaty nie może dostąpić żadnej łaski „dostępnej zwykłym”, nawet nie da się go „użyć” w roli ofiary rytualnej.

Nietrudno zauważyć, że „dojrzały” Agamben jedynie pozoruje kontynuację „młodego” Agambena: w rzeczywistości pochyla się on w niby-skłonie nad niedolą człowieka zniewolonego przez „system”, w którym życie jest niemożliwe, ale nie da się też „nie-żyć” (mówi się: za mało mam, by żyć, ale za dużo, by umrzeć). Za młodu zauważał, że „niektóry” człowiek zapada się w nicość (senza contenuto), przeciskany jest przez durszlak w nieodwracalność. Gdyby był konsekwentny, postawiłby sprawę jasno: potrzeba tu innego państwa-prawa. Jako człek dojrzały konstatuje nieuchronność jarzma państwowo-prawnego i poszukuje w nim jedynie godniejszego miejsca dla „wykluczonych”.

 

*             *             *

Humaniści-filozofowie ukuli niegdyś pojęcie „alienacji”. Na poziomie wyrafinowanej filozofii oznacza ono „ekskluzję”, przeniesienie tego co ludzkie – na rzeczy nie-ludzkie, zewnętrzne: nie tylko rzeczy, ale też sytuacje, procesy, wydarzenia, systemy, nawet na innych ludzi. Wyalienowany człowiek obcuje z zewnętrzem w sposób, który mu nie odpowiada (bo nie czuje się tu sobą), ale jedyny możliwy, w tym sensie nieuchronny.

W moim pojęciu alienacja oznacza PO PIERWSZE wyobcowanie człowieka z tego co oczywiste, naturalne, oczekiwane – i wzajemnie, to co oczywiste, naturalne, oczekiwane „podkreśla” swoją obcość wobec człowieka, PO DRUGIE przeciwstawienie się wzajemne człowieka i tego co oczywiste, naturalne, oczekiwane – ale już wyobcowane, nie z ludzkiego świata niejako, PO TRZECIE przemożność tego co wyobcowane i przeciwstawione, osobliwą fetyszystyczną władczość nad człowiekiem i jego wyobraźnią oraz racjami, PO CZWARTE przedziwna relacja „powodowania” człowiekiem przez to co wyobcowane i przeciwstawione oraz przemożne.

W takim pojmowaniu „wychylam” się poza Hegla, Hessa, Marksa, Marcuse’a, Feuerbacha: ograniczali się oni do rozważania wyobcowania i przeciwstawienia, pozostałe aspekty rozważając odrębnie, jako imponderabilia-miscellanea.

Wykluczenie w swej istocie jest włączeniem się człowieka we własną alienację, przyjęciem jej jako „dobrodziejstwo inwentarza”, moszczenie sobie w tym wszystkim gniazda zapasowego, skoro to oczekiwane jest niedostępne, albo dostępne „na horyzoncie” (stary żart na temat świata szczęśliwości: jest on tuż-tuż, na horyzoncie, tyle że wedle definicji „horyzont to jest pozorna linia oddalająca się w miarę, jak staramy się ku niej podążać”).

1.       Pierwszym przejawem wykluczenia jest utrata możliwości samorozwoju, wpędzenie się w cudze, „mocodawcze” rutyny podpowiadające, co jest samorozwojem, a co nie. doświadcza się tego albo poprzez deficyty materialne (brak środków na edukację, wypoczynek, dyskusję, refleksję), albo deficyty czasowe (np. człowiek zaklęty w kierat korporacyjny nie pomnaża siebie, choć ekonomicznie stać go na to);

2.       Następnym etapem wykluczenia jest utrata stałego, stabilnego źródła godnego dochodu. Mowa nie tylko o „zarobkach i zyskach”, ale o tym, że z wyobrażalnego bukietu dóbr, wartości i możliwości znikają nieodwracalnie pojedyncze z nich, zrazu widzi się to jako jedną-drugą stratę, ale z czasem okazuje się, że całe obszary życia stają się niedostępne, co boli tym bardziej, im bardziej są one „widoczne”, jakby wystawiono je szyderczo za szybą;

3.       Jeszcze bardziej zaawansowana jest utrata Domu, czyli miejsca, gdzie człowiek odkłada swój dorobek życiowy, ćwiczy elementarne umiejętności społeczne, reprodukuje to co intymne, osobiste, prywatne, panuje nad wszystkim co uważa za najistotniejsze dla siebie, za swoją „konstytuantę”. Pozornie proste zmiany (rozwód, eksmisja, zadłużenie) powodują zanik ukorzenienia, udomowienia, czynią człowieka „wolnym” pośród życiowych wichur;

4.       Ostatecznym wykluczeniem jest „apatia społeczna”, co oznacza wzajemną obojętność (i z trudem skrywane wrogie obrzydzenie) jednostek „wypełzających” z rozmaitych zakamarków w poszukiwaniu bydlęcego pożywienia i odzienia – a „normalnym społeczeństwem”, przy czym „normalność” oznacza tu nie tylko Fenomen Szlachetny, ale też ludzi dotkniętych „powyższymi” postaciami wykluczenia, tymi „nie-ostatecznymi”;

Czwarta, ostateczna faza wykluczenia zobrazowana jest przez młodego Agambena w jego mocnym, szczerym, prawdziwym eseju wspomnianym powyżej. a książka „Homo Sacer” odrzuca sam fakt istnienia l’uomo senza contenuto, ogranicza się do dokumentacji procesu „saceryzacji” od statusu uczestnika Fenomenu Szlachetnego aż do statusu bezdomności.

Poza Polską A (rozwój, postęp), Polską B (obszary satelickie wobec metropolii), Polską C (prowincje zapyziałe i zatęchłe kulturowo-cywilizacyjnie) – jest jeszcze Polska nie dająca się sklasyfikować, rozpostarta między „moherowością” i „kombatanctwem drugowojennym”, zanurzona w krańcowo przykrych wykluczeniach, w tradycji roszczeniowej, apatyczna, aktywizująca się co najwyżej na rozmaite zawołania drukowane Dużymi Literami, ale niezdolna do czytania drobnego druku, „małych liter”, którymi są upstrzone wszelkie instrukcje, umowy, programy.

Nietrudno zgadnąć, że używając literki „Ś” mam na myśli coś dramatycznie słabego, zapóźnionego, ubogiego, bezproduktywnego. Jak odpad. Słuszny domysł.

Ponarzekawszy niegdyś w rozmaity sposób na unoszące się szarą mgłą po Polsce zło – zwracam teraz baczniejszą uwagę na to, „jak to się robi”, czyli na mechanizmy i interesy wagi cięższej, które zawiadują naszą rzeczywistością.

Znalazłoby się tych mechanizmów i interesów niemało. Mnie interesują te, które budują nową jakość społeczną, w postaci trash-society. Te mechanizmy to lemingizacja postaw, areburyzacja obywatelstwa, autystyzacja zachowań.

1.       Słowo „leming” zrobiło w Polsce ostatnio karierę jako symbol „bezwolnego entuzjazmu” dla poczynań Władzy, która traktuje lud jak „karmę” w taniej jadłodajni i zarazem jak kocie łby nadające się do brukowania drogi karier. Przywołując mit o suicydalnych postawach lemingów trafiamy w sedno: lemingi zastępują, niczym proteza, klasę średnią, czyli przedsiębiorczość biznesową, społecznikowską, artystyczną.

2.       Obywatelstwo – to w powszechnym odczuciu zdolność do podmiotowego pełnienia roli suwerena politycznego poprzez mechanizmy samorządnościowe. W moim przekonaniu warunkiem takiego obywatelstwa jest rozeznanie (wystarczające) w sprawach publicznych i gotowość (bezwarunkowa) do czynienia ich lepszymi. Obywatel a’rebours – to obywatel rejestrowy, który zamienił powyższe na prostą, ale obezwładniającą formułę „informuj, płać, głosuj, pokornie słuchaj”.

3.       Autyzm to taka choroba, która jest bliska pojęciu „emigracji wewnętrznej”: osobnik nią dotknięty krańcowo ogranicza swoje kontakty z otoczeniem, zamyka się w czymś, co być może jest jego własnym światem, a być może pustką rozpaczliwą. Przez to wyhamowuje swój rozwój intelektualny i duchowy. Jego biologiczność nie przekłada się na jego role społeczne, których właściwie nie pełni. Autystyk społeczny zdolny jest jedynie do spazmów i wybuchów, a nie do racjonalnych zachowań.

Człowiek i mikro-wspólnota, naznaczona lemingizacją, areburyzacją i autyzmem społecznym – to nic innego, jak żywioł totalnie wykluczony, zamieniony w masę nierozpoznawalnych, anonimowych „bylektosiów”, mogących funkcjonować wyłącznie jako „ławica” reagująca odruchowo na bodźce zewnętrzne, których nie pojmuje, obawia się, nie potrafi przewidzieć, nie kontroluje w żaden sposób.

Apologeci łaskawie nam panującego od ćwierćwiecza systemu-ustroju nie dość, że nie widzą rosnącej masowości tej patologii, to jeszcze szydzą, wykpiwają, obsobaczają każdego, kto podnosi ten temat. Literalnie każdego. Wykreował się specjalny typ „dysydenta”, który traktowany jest albo jako „podskakiewicz”, albo jak groźny wróg ustroju. Ale taki dysydent nie jest przywódcą „ławicy”, bo dla przywództwa trzeba legitymizacji, „ławica” zaś nie jest już zdolna do udzielenia komukolwiek mandatu.

Trash-society jest, uzyskiwanym celowo i świadomie, produktem przemian eufemistycznie zwanych „rynkowo-demokratycznymi”. Tak zwani decydenci „wycenili”, że łatwiej i taniej jest zdołować tych, którzy z trudnością sobie radzą oraz malkontentów – niż zawracać sobie głowę różnorodnościami, pluralizmami, wiecznie brykającymi i wiecznie marudzącymi egzemplarzami nie dającymi się „przystosować”. Onegdaj zamieściłem notkę opisującą, jak to ukarano grzywną człowieka, któremu na zebraniu wspólnoty wrzucono do czapki drobniaki, aby poszedł do sklepu i kupił jakieś drobiazgi. Chcieli sporządzić banner, transparent czy coś podobnego, w proteście przeciw urzędnikom albo jakiejś skandalicznej sytuacji. Ale jakiś pod-urzędnik, skrycie tam będący, doniósł o „nielegalnej zbiórce publicznej”, co skończyło się wyrokiem. Kara była większa, niż suma zebranych drobniaków. Tak właśnie produkuje się trash-society, penalizując jakikolwiek odruch obywatelski.

Trash-society nie korzysta z dobrodziejstw cywilizacji, a jeśli już – to w sposób opaczny, niepożądany, często przykry dla otoczenia. Nie szuka dla siebie asocjacji lewicowych, prawicowych, konserwatywnych, żadnych innych. Nie szuka swojszczyzny jako punktu zaczepienia socjalnego. Najwyżej sobie pojazgocze w tramwaju, w przejściu, w parku. Budzi wtedy niechętne politowanie ze strachem pomieszane. Nie cieszy się życiem, a nawet nie cieszy się tym, że w ogóle żyje. Nie masz tu ani samorządności, ani Rzeczpospolitej.

Jeśli nie jesteśmy na ścieżce szybkiej kariery majątkowej, kulturowej, cywilizacyjnej, towarzyskiej – to nawet nie wiedząc o tym jesteśmy powolutku wciągani w obszar „przygraniczny” trash-society. Patrząc zatem w górę ku celom świetlistym – od czasu do czasu zerknijmy w dół, oceńmy twardość gruntu pod nogami.

 

*             *             *

Apostołowie „maluczkich” są zarazem „maluczkimi apostołami”, zdającymi się niewiele rozumieć z rzeczywistości, którą opowiadają „maluczkim”, zdającymi się poddawać owczym pędom medialnym. Istnieje cały „przemysł” filantropijno-charytatywny, zajęty obrzydliwą, paskudną, podłą moralnie „owsiakowizną”. Sektor ten przeniknął egzaltacjami. Dobroczynne „eventy”, zbiórki publiczne, dotacje, fundusze, programy, projekty, „przy-biznesowe” organizacje „pozarządowe”, a także te „przy-urzędowe”, do tego przytułki, sierocińce, street-workerstwo – to żywioł odwołujący się do Wolontaryzmu, ale szybko wygasający, jeśli jego animatorzy nie zdołają sobie zeń uczynić sposobu na życie.

Trzeba tu zauważyć pewien proces, zrazu pozbawiony kształtu, zapachu, koloru, temperatury, ale z czasem, drobnymi mirto-rzutami wszechogarniający nas jak hamsin niosący pył zepsucia. Otóż – wedle chronologii, świat niegdyś w całości konserwatywny (opatrzność, opiekuńczość, wiara, kapłaństwo, lojalność, braterstwo) zrodził w swoim łonie pod-świat prawicowy (przedsiębiorczość, biznes, racjonalność ekonomiczna, konkurencja, interesy), a ten spotkał się z reakcją lewicową (roszczenia, równość, samorządność, spółdzielczość, sprawiedliwy podział pracy i korzyści). W takim podziale ideowo-politycznym tkwimy do dziś, choć rzeczywistość już dawno przeistoczyła wszystko.  Dziś zarówno „odgórność”, jak też „oddolność” rozpostarte są między Wolontaryzm (potomstwo konserwatyzmu z domieszką prawicowości), Terroryzm (progenitura prawicowości podrasowana lewicowością) i Alterglobalizm (najnowsza iteracja lewicowości doprawiona konserwatyzmem).

Można to samo przedstawić „pismem obrazkowym”, np. w postaci poniższej tabeli-grafiki:

 

KONSERWATYZM

 

 

 

 

WOLONTARYZM

 

 

PRAWICOWOŚĆ

 

 

                                  

                                   TERRORYZM

 

 

LEWICOWOŚĆ

 

 

 

ALTERGLOBALIZM

 

 

KONSERWATYZM

 

 

 

 

 

Ten proces trwa, i tylko w ten sposób potrafię usprawiedliwić intelektualną nędzę apostołów. Którzy w tym swoim rozmemłaniu-rozczochraniu trzymają się dawnego, przemijającego języka (siatki pojęciowej)  i dostrzegają „lewicowe” projekty konserwatystów (programy socjalne) i równie „lewicową” elegancję prawicowców (społeczna gospodarka rynkowa), cały zaś terroryzm uważają za globalną patologię i oddają przywództwo walki z terroryzmem – uwaga – największemu „odgórnemu” terroryście w Historii, który tępi przede wszystkim „komunizm” (ma jakąś chorą fobię na tym tle), a „oddolnych” terrorystów dzieli na „swoich drani” i „obcych”, bowiem większość znanych grup terrorystycznych wychowanych zostało przez tego właśnie terrorystę „odgórnego”.

Jedynym poważnym alterglobalistą odgórnym są Chiny, które pod sformułowaniem „socjalizm o specyfice chińskiej” mieszczą rozwiązania kolektywistyczne (globalne „spółdzielnie” w rodzaju Yídài yílù, inaczej Eurasian Land Bridge) z konfucjańskim kultem harmonii w różnorodności (rodzina, cnota, humanizm, niebiański ład i porządek, rytuał, pacyfizm), ale spotkałem już na swej drodze niejednego akademickiego idiotę, który na dwie książki Xi Jinpinga (Governance of China oraz China-Dream) ma jeden dosadny komentarz: to są książki napisane przez komunistę, a komunistom nie wolno wierzyć w żadne słowo.

Tacy sami idioci łączą w jednym pojęciu „prawica” takie siły polityczne w Polsce, jak parafialno-patriotyczny fenomen neo-Sanacji (kult Kasztanki i Dziadka) i euro-biurokratyczny etatyzm para-liberalny (wciąż trzymający się utopii demokratyczno-rynkowej). Widzą w Rosji AD 2018 „komunistycznego awanturnika”, a w USA – najfajniejszą demokrację w Historii. Nie zauważają alterglobalizmu indyjskiego, wywiedzionego jeszcze z dziedzictwa Gandhiego (satyāgraha), nie widzą intelektualno-kulturowej potęgi świata latynoskiego, która zrodziła „teologię wyzwolenia”, a dziś przoduje w inicjowaniu alternatywnych projektów polityczno-społecznych.

Z godną podziwu dezynwolturą wpisuje się dziś na listę organizacji lewicowych takie polskie ugrupowania, jak lobbing bankowo-finansowy czy neoliberalną sitwę euro-biznesową.

I ci sami idioci na zlecenie zza Oceanu już od dwóch lat uwięzili (za „proklemlowskość”) człowieka, który projekty chińskie (np. BRICS, banki eurazjatyckie) woli od projektów amerykańskich (totalna inwigilacja, sieć baz wojskowo-zaczepnych, polityka zamachów stanu i skrytobójstwa z dronów, Bank Światowy)

Doprawdy, trzeba niewiele rozumieć z tego, co widać gołym okiem i czuć w powietrzu, aby takie pod-orbity ekliptyczne wmawiać sobie – i ludziom. Nie dziwota, że pozostający w jednakim położeniu socjalnym i politycznym „lewacy” i „naziole” gotowi są się nawzajem powyrzynać, choć w ich alter-globalnym interesie jest zastąpić łże-humanistyczny Wolontaryzm – nowym ładem, godzącym Postęp z Tradycją.


*             *             *             *

Słowo „emancypacja” wraca do łask w publicznym-politycznym dyskursie. Oczywiście, najaktywniejsi na tym polu w Polsce są pięknoduszyste maskotki i małpiątka tzw. lewicy kulturowej, dla której upodmiotowienie ludzi pracy i rzeczywista samorządność obywatelska to sprawy zbyt odległe, w każdym razie nie tak ponętne jak sprawy małżeństw nie-hetero-seksualnych, sufrażystowskie sprawy kobiecej władczości nad jej „brzuchem”, sprawy okaleczanych i nieludzko traktowanych zwierząt (obok ludzie zdychają na progu szpitala), sprawy puszczy i sprawy myślistwa, sprawy wieku emerytalnego i emerytur mundurowych okrzyczanych przez ONI-ych jako „nieprawe”, sprawy „śmieciowego” zatrudnienia, sprawy nazewnictwa placów i ulic, sprawy pomników, sprawy eksmisji na bruk, i złodziejskiego przechwytywania kamienic, sprawy zwalnianych związkowców, sprawy bezlitosnej i chuligańskiej dyskryminacji uchodźców.

Brawo, to są sprawy najważniejsze, a na pewno bardziej godne uwagi niż kilkumilionowa bezdomność, emigracja za chlebem, aberracja w obszarze samorządności i spółdzielczości.

Przecież wszystkie te egzaltowane zagadnienia powinny być w ogóle wyrzucone poza nawias SCENTRALIZOWANEJ legislacji, bo urzędom, służbom i organom wara od tych spraw, lokalne społeczności są wystarczająco kompetentne i cywilizowane, by sobie te sprawy po sąsiedzku regulować. Udawanie lewicowości poprzez skupianie się na tych ważnych i bolesnych, ale ADMINISTRACYJNO-SAMORZĄDOWYCH sprawach – zniewala nas wtórnie, reprodukuje władzę kamaryl politycznych nad wszystkimi zakamarkami naszego życia.

Tak naprawdę chodzi o szukanie zwady z jakąkolwiek „nie naszą” władzą. Byle stać się widocznym, wzbudzić kontrowersje i oczekiwania, dać karmę mediastom. Byle tak zapełnić swój kalendarz i uwagę „maluczkich” – aby na rzeczywiste problemy nie było już „ani czasu, ani zdrowia”. Byle dać „elektoratowi” fetysze, wokół których będzie ów elektorat krążył z czarnymi parasolkami, będzie przykuwał się do puszczańskich drzew, będzie owsiakował równie żebraczo jak fałszywie, będzie stygmatyzował okrutnych woźniców zakopiańskich. Będzie bronił łże-demokracji. I kiedy już przetrwa te swoje alerty – wróci do swojej codzienności, w której nic nie ma do powiedzenia, bo wszystko za niego załatwiają mocarze biznesu, administracji i polityki. Nawet swoich kandydatów do wyboru nie wystawi, nasycony kolejną „rozpierduchą”, jaką dumnie wpisał sobie do pamiętnika.

 

*             *             *

Widzimy zatem, że zarówno żywioł lewicowy, jak też żywioł patriotyczny, sięgają dziś po hasła emancypacyjne: równouprawnienie, odrzucenie przywilejów i dyskryminacji, eliminacja wykluczeń, sprawiedliwość społeczna, prawo do swobodnego wyrażania myśli i zrzeszania się, decydowania o własnym losie baz nad-opieki Państwa, czyli kamaryl politycznych o nie zawsze czystych intencjach.

Starannie jednak omijają to, co w tej sprawie najistotniejsze: budowanie zbiorowej świadomości emancypacyjnej, poprzez codzienne ćwiczenia w praktykach obywatelskich, znanych jako samorządność i spółdzielczość. Wolą lewicowość kulturową i patriotyzm muzealny.

Wyjaśnię o co chodzi na przykładzie historycznego doświadczenia Ludzkości, w postaci fenomenu związku zawodowego.

Wyobraźcie sobie ćmę „pańszyźnianych”, która staje z kosami, bejsbolami, żagwiami – i co kto tam ma – pod dworkiem dziedzica. Ten wychodzi na ganek i widząc, że to są sami „tutejsi”, pyta o powód tak manifestacyjnej wizyty.

- Dawaj każdemu po skrzypku, dziedzicu, bo chcemy mieć coś dworskiego.

- Ależ – ludu ty mój – widzę tu Janko Muzykanta, który na skrzypkach nieźle pomyka, widzę Maćka, który ładnie dmucha wystrugane z leszczyny piszczałki i flety, też Hankę widzę, której śpiew uroczy nosi się po polach – ale pozostałym słoń na ucho nadepnął, po cóż wam skrzypki?

- Dawaj, powiadamy, każdemu po skrzypku, bo ci tę chałupę z dymem puścimy…!

Związek zawodowy powstał dla obrony ludzi pracy i w ogóle proletariatu – przed skutkami rozpasanego wyzysku, wpędzającego lud w nędzę. Obrona – to zawsze jest zaledwie „krok pierwszy”, logiczną konsekwencją sukcesu „obronnego” jest utrwalanie zdobyczy (np. poprzez wprowadzenie umów zbiorowych albo rozwiązań kodeksowych.

I często ten krok następny jest wykonywany, ale bywa, że związkowcy dostają szaleju od sukcesu i idą w absurd, wmontowując w swoje transparenty i hymny „obietnicę”, że kiedy już „się dokona” – wszyscy będziemy żyli tak jak ci „obaleni”, czyli nasz dostatek, literalnie: dostatek każdego z nas – będzie większy niż przeciętny. To jest oczywisty logiczny absurd: niemożliwe jest, aby wszyscy mieli dochód powyżej średniego, ale wrażenie związkowej „obietnicy” jest silniejsze niż satysfakcja świata pracy z tego, co realnie osiągnięto.

Zatem związek zawodowy – jako fenomen społeczny – robi wszystko, by okazać się największą historyczną pomyłką świata pracy. Woli „stawać w poprzek” i narażać się na oczywisty zarzut „dziedzica”, że przecież strajki oznaczają bezproduktywne koszty i ostatecznie uderzają w świat pracy – niż szukać rozwiązań konstruktywnych.

Już podpowiadam: mogłyby związki zawodowe stać się współgospodarzami tej części Funduszu Pracy, która dedykowana jest na aktywizację zawodową osób zagrożonych wykluczeniem. To oznaczałoby, że zamiast czekać, aż ktoś dokona zwolnień, zamiast czekać, aż zwolnieni doświadczą traumy bezrobocia i związanych z tym degradacji – możnaby dla nich tworzyć spółdzielnie już w okresie tzw. wypowiedzenia, wtedy płynnie przenosiliby się „poszkodowani” w kolejną rzeczywistość zatrudnieniową.

Oczywiście, to jest „tylko” model, diabeł tkwi w szczegółach, warto jednak go rozważyć, zanim uruchomi się ruchawkę na podobieństwo tej animowanej przez lekarzy-rezydentów.

Ruchawka bowiem stała się osobliwym fetyszem wszelkich buntowników przeciw-rządowych: pod pozorem walki o lepszy system-ustrój (jak słyszymy, absolutnie niepolitycznej i absolutnie w interesie ogółu, nie tylko rezydentów) – wchodzi się w skórę rewolucjonistów-obalaczy.

 

*             *             *

Paradując w tej skórze nie zauważamy, że oto stajemy się apostatami, odstępcami, zdrajcami „walki o lepsze jutro”, i to akurat w powszechnym naszym przeświadczeniu, że jesteśmy tej wiary najbardziej zagorzałymi pielgrzymami.

Podstawowy dogmat świata pracy jest zawarty w trój-przykazaniu:

1.       Praca własna – podstawowym źródłem dochodu (a nie dochód z tego, że „się ma coś” albo że „się zna z kimś, ma się dostęp”);

2.       Taki udział w dostatku (czerpanie ze społecznej puli) – jaki udział w jego wytworzeniu (z wyjątkami dla nieletnich, chorych, trzeciego wieku);

3.       Powtarzalność równych szans dla każdego (czyli ekskomunika dla tych, którzy próbują zaklepywać-monopolizować);

Owa związkowa – wspomniana wyżej – „obietnica”, że wszyscy będą kiedyś żyli w ponadprzeciętnym dostatku, nielogiczna, ogłupiająca i nieuczciwa społecznie – owocuje paradoksalnymi idiotyzmami ustrojowymi, widocznymi choćby w takich „zdobyczach prawa pracy”, jak „wysługa lat” czy „przelicznik emerytur owy”.

Niech mi ktoś wytłumaczy, ale tak żebym uwierzył – że pracownik, który dostaje 5-20% dodatku za wysługę lat, jest efektywniejszy od pracownika nowego. Oczywiście, całkiem „nowy” pracownik przez jakiś czas jest „niewpasowany” w konkretną rzeczywistość fabryczną, biurową, firmową. Ale po stażowym roku-dwóch – różnice między nim a „weteranem” bilansują się, więc dodatek stażowy jest albo osobliwym „podstępem monopolizującym”, albo przywilejem, albo nitką służącą uwięzieniu w konkretnym „za kładzie pracy” (słowo „zakład” wydaje się tu szyderczo stosowne).

Niech mi ktoś wytłumaczy, że emeryt, nie świadczący już żadnej zawodowej pracy nikomu, ma inne potrzeby materialne niż ktoś kto nie jest emerytem, bo całe życie pracował na „śmieciówkach”. Albo że emeryt będący niegdyś wysoko-płatnym specjalistą-menedżerem-mundurowym ma inne potrzeby życiowe niż emeryt będący niegdyś „prostym pracownikiem”. Oczywiście, w „trzecim wieku” pojawiają się potrzeby szczególne, związane z kondycją zdrowotną i np. z konsumpcją artystyczną i rekreacją-terapią, ale nijak to się ma do kuriozalnego zróżnicowania emerytur. Kiedy byłeś, człowieku – potrzebny, bo pracowałeś – trzeba było odkładać na przyszłość lepszą niż inni – taka zasada jest uczciwsza, niż jawna nierówność przeniesiona na „trzeci wiek” z czasów zatrudnienia.

Takich „perełek” znajdujemy dziesiątki i nie dziwota, że przez nie tkwimy w neo-feudalnej rzeczywistości, w której ważniejsze są niegdysiejsze zasługi i niegdysiejsza lojalność, a nie aktualne potrzeby człowieka.

Może to jest kolejny dobry powód, aby poważnie zabrać się za tzw. minimalny dochód gwarantowany, czyli ochronę KAŻDEGO człowieka przed demobilizującą i upodlającą nędzą, ochronę dającą podstawę „odbicia” poprzez własną aktywność, której nie ma człowiek ustrojowo pozbawiony Podłogi, Koszuli, Posiłku, Biletu i Gazety…?

 

*             *             *

Na koniec

Jednym z najpoważniejszych dziś „tematów egzaltowanych” jest tzw. język nienawiści. Cokolwiek o nim powiedzieć – i tak pod dywanem są media, szkoła i wspólnota towarzysko-rodzinna. Jest to przede wszystkim „grypsera”, język pozycjonowania w środowisku: grupa „slangująca” w lot chwyta, „kto tu rządzi”, a kto tylko naśladuje. Jest to też język wulgaryzmów, inwektyw, podtekstów, supozycji, imputowania, klątw i anatem oraz dyfamii, język krańcowo dyskryminujący „gorszych” i „obcych”, przy czym można takim obwołać praktycznie każdego, tak jak to miało miejsce zarówno w wydłużonej dobie Inkwizycji czy w nieco krótszych spazmach opryczniny, maccartyzmu, pogromów, czystek, lustracji.

Celowo sięgam po historyczne przykłady. Dokładam echo-nazistowską hecę przeciw Żydom uruchomioną w Polsce w okolicach 1968 roku. Ten sam charakter ma narastająca dziś „walka z terroryzmem”.

Cechą wspólną tych wszystkich przedsięwzięć jest najprawdopodobniej poszukiwanie „bezpiecznego ujścia” dla narastającej mieszanki poczucia uciekającego bezpieczeństwa i bezsilnej frustracji wobec procesów naznaczonych złą wolą. Recepta jest prosta: nie przestawać rzucać grochem o ścianę, do granic poczytalności przypominać oczywiste niecnoty, systemu-ustroju (i jego zawiadowców), jego bezeceństwa i podłości – aż zdarzy się coś „poza kontrolą”, co zdetonuje te wszystkie odbite od ściany groszki, te co spadły do śmietnika nie rozżarzywszy się wcześniej, ale teraz…

Zanim wybuchnie „właściwa” Epanástasi (przypomnijmy: mamy w tym słowie insurekcję, rebelię, rewoltę, powstanie, bojkot, apel, manifestację, protest), odpowiadająca wprost, bez ogródek, na pytanie „jak żyć” – doświadczamy z „barcelońskiej tiki-taki”, kiwanki, narzucania swojego stylu, serii rozmaitych nieudanych podejść i prób, które jednak nie są próżne, bo odkładają się jako pouczające doświadczenie, po które sięgnie się podczas Epanástasi „właściwej”.

Więc „mowa nienawiści” – to niemal podręcznikowa kuchnia „hejtu” przyrządzania świata podzielonego na „swoich i obcych”. W internetowym słowniku znajduję masę słów bliskoznacznych słowu „wróg” (enemy): adversary, agent, antagonist, attacker, bandit, competitor, criminal, detractor, foe, guerrilla, invader, murderer, opponent, opposition, prosecutor, rebel, rival, spy, terrorist, traitor, villain, assailant, assassin, backbiter, betrayer, contender, defamer, defiler,  disputant, emulator, falsifier, informer, inquisitor, revolutionary, saboteur, slanderer, traducer, vilifier, archenemy, asperser, bad person, calumniator, fifth column, other side, seditionist. Przeciwnikiem “wroga” jest “swój”: ally, associate, friend, helper, law, police, supporter, aide, assistant, confidante.

Jeśli dla każdego z tych słów doredagować słowa „slangowe” (tak jak słowa „świetny” doredagowano słowo „zajebisty”), okrasić to epitetami, inwektywami itd. – to widzimy „grypserski” słownik hejtu.

Badaczom jakoś nie przyszło do głowy, że przez cały okres Transformacji ten słownik gwałtownie się rozwija. Wiążą to z naturalnym pęcznieniem różno-gwary młodzieżowej, zupełnie nie wiążąc z wykoślawioną, wykopyrtniętą rzeczywistością „państw w państwie”, dolegliwych wykluczeń, bluszczu „oburzenia”. W ten sposób badacze ponoszą porażkę. Nie mówi się „chciałbym, jeśli łaska, z panią kopulować, by skroplić swe uczucia ku niej”, tylko „daj się, mała, przelecieć, co ci zależy”. Nie mówi się „wyrażam głębokie niezadowolenie z powodu deficytu satysfakcji z pracy”, tylko „dawaj, dziadu, podwyżkę, bo ci tę budę podpalimy i zejdziesz na psy”.

Ale aby doszło do tych drugich wariantów – musi poprzez rozmaite ćwiczenia powstać w nas ów nowy język, nie wyuczony dla jakiegoś pojedynczego przedstawienia, tylko  jako ten właściwszy, oddający prawdziwiej nasz stan myślenia i odczuwania niż czytanki Falskiego.

Oto kuchnia i zarazem receptura mowy nienawiści: doświadczamy jakiegoś procesu, czujemy się w nim nieswojo, coraz gorzej, podle, próbujemy się dopytać, potem apelować, protestować, a odczuwszy bezsiłę – zamieniamy słowo „świetny” na „zajebisty”, czy jakoś tak. i jeśli takich jak my pojawia się „masa krytyczna” – mamy Epanástasi, tylko jeszcze nie wiemy, czy jest ona „właściwa” – czy tylko coś na kształt Solidarności, Samoobrony, Oburzonych.

Przeczytałem kilka lat temu „jeszcze ciepłą” broszurkę-esej zatytułowany „Indignez-vous !” (oburzajcie się), znaną w wersji angielskiej pod tytułem „Time for outrage!” (czas na bezeceństwa). Czytałem ją wielokrotnie. Podobnie jak „Mały książę” – broszura  Stéphane Hessela za każdym razem dawała zupełnie inny efekt. Nie da się tego eseju „zaliczyć” i odłożyć na półkę. Nie da się czytać bez wniknięcia głęboko w naturę iberyjską-latynoską. Nie darmo powtarzam, że od czasu Teologii Wyzwolenia jest to język insurekcji, rebelię, rewolty, powstania, bojkotu, apelu, manifestacji, protestu: Epanástasi . Dopiero kiedy słucha się „pueblos” tłumnie wykonujących „Solo lep ido a Dios” Mercedes Sosy, albo „L’estaca” Luisa Llacha czy „Venceremos” Viktora Jara – czuje się prawdziwość i naturalną żywotność Racji. Tej Racji. I chce się na dokładkę posłuchać „Bella ciao”, partyzanckiej pieśni włoskiej. W tej konwencji naprawdę inaczej zabrzmi piosenka „Jutro należy do mnie” (der morgige Tag ist mein).

Gryzie mnie od środka myśl, że skoro „koncesjonowana” lewica szuka doraźnych, taktycznych sojuszy z jawnymi nieprzyjaciółmi świata pracy, a równie „koncesjonowane” organizacje patriotyczne-narodowe popadają w szaleństwo „kryształowości” (patrz: rzeź hugenotów, noc kryształowa czy terror rewolucyjny) – to znaczy, że jeszcze wiele pracy przed nami

El pueblo unido jamás será vencido!