Wygrywa nic-nie-robienie

2010-02-20 23:56

 

WYGRYWA NIC-NIE-ROBIENIE

/bo i na co komu trudy/

 

Kiedy już coś zrobisz – niechybnie popełnisz błąd. Będziesz szczęśliwy, jeśli tylko ty to zauważysz.

Nasz kraj jest tak zorganizowany, że nic nie robiąc jesteś karany wyłącznie przez los, natomiast robiąc cokolwiek narażasz się niezliczonym obserwatorom twojego działania, których liczby nigdy byś nie przypuszczał, gdybyś nic nie robił, a tym samym nie pobudzał wyobraźni klientów, kontrolerów, publiki, mediów, sąsiadów, konkurentów. Nic nie robiąc jesteś niezauważalny, a przez to bezpieczny, za to wykonując najdrobniejszą nawet czynność – ujawniasz się, niejako rozpychasz się w jakiejś zastygłej rzeczywistości, tak jakbyś chciał w zatłoczonym pociągu dostać się do toalety: wszyscy cię widzą i wszyscy złorzeczą.

Analitycy tego problemu widzą rozwiązanie w regulacjach prawnych, na przykład przewidujących kary dla bezmyślnych i leniwych urzędników. Jak jednak uregulować prawnie działalność stowarzyszenia czy fundacji, gdzie nieliczni wypruwają sobie żyły, a znakomita większość im kibicuje, przy okazji czepiając się lub szyderczo komentując każde posunięcie? Powstaje wrażenie pułapki: autentyczny społecznik mógłby zrobić więcej w pojedynkę niż w organizacji uzurpującej sobie wyłącznie prawa do zatwierdzania jego inicjatyw i do rozliczania go z roboty, ale w wyniku obiektywnych konieczności (tak zorganizowany kraj) musi w swej działalności powoływac się na jakiś czynnik publiczny, bo jako prywatny inicjator nie ma szans się przebić, bowiem zawsze podejrzewany będzie o prywatę. Czyli jest jak w dowcipnym zawołaniu podpalacza: wzniecić ognia nie było komu, ale grzać się wszyscy biegną! Zwłaszcza, kiedy wbrew trudnościom działacz odniesie rzeczywisty sukces: wtedy grozi mu nawet odsunięcie od jego dzieła pod byle jakim pretekstem, bo przecież pracował nie dla siebie, tylko dla dobra publicznego, a to akurat dobro lepiej będzie reprezentował ktoś inny.

Nie mówimy o abstrakcyjnych sytuacjach. Protesty ekologów przy każdej inwestycji wyrastającej wyżej niż do kolan – to rzecz powszechnie znana. Podobnie jak gwałtowne wyciszenie tych protestów, kiedy już ekolodzy zostaną udobruchani dotacją. Blokowanie rozwoju dróg przez właściciela jednej działki leżącej akurat na trasie – też nie nowość. Zainteresowanie (nieżyczliwe) administracji i „służb” każdą oddolną akcją mającą oddżwięk społeczny – to normalka. I tak dalej.

Nie dziwota, że w ten sposób otwarto pole do nadużyć: biznesmen umiejący „dotować” kogo trzeba zdolny jest kupić park w środku miasta i wybudować tam hipermarket, w środku osiedli powstają firmy ziejące smrodem (azbest już wyeliminowano), fermy kurze i podobne zatruwają odchodami (z chemią) całe okolice. Takie sytuacje utwierdzają wartościowych ludzi w przekonaniu, że czynienie dobra jest przedsięwzięciem ze wszech miar nieopłacalnym, a jakikolwiek ruch publiczny jest aktem samobójczym, jeśli nie jest poparty „dotacjami” albo niezawodnym układem natury lobbystyczno-politycznej. No, i gotowa konstatacja, obecna podskórnie „w narodzie”: wszystko co sie rusza, to złodzieje i kombinatorzy, bo nikt inny nie angażowałby się. Na aktywistów lokalnych, czyli tych bardziej znanych z autopsji, patrzy się jak na wariatów, akwizytorów albo wyłudzaczy, w każdym razie zawsze powstaje pytanie: co on z tego ma, że się tak stara?

Prawdziwe nieszczęście zaczyna się wtedy, kiedy faktycznie nie da się wypatrzeć, jaki to podstępny interes kieruje aktywistą: wtedy jest on podejrzewany o najgorsze: żyd, ubek, komuch, złodziej albo Ordynacka.

No, to postawmy zasadnicze pytanie: stawiamy na ambitnych i kompetentnych oraz uczciwych, czy na tych, którzy w „drugim szeregu” spokojnie trwają w oczekiwaniu na lepsze czasy albo na łatwą okazję? Stawiamy na działaczy czy na komentatorów? Posuwamy się naprzód czy dryfujemy?