World is too small. America is so huge!

2013-02-10 23:29

 

 

Słyszę kolejne plotki ze świata polityki międzynarodowej: New York Times podał, że w Arabii Saudyjskiej powstała tajna (?) baza wojskowa obsługująca tzw. drony, czyli bezzałogowe pojazdy lotnicze rozmaitego przeznaczenia, głównie militarnego (rozpoznanie) i terrorystycznego (sekretna likwidacja niewygodnych i podejrzanych osób i obiektów).

Moi Czytelnicy wiedzą, że nie mam najlepszego zdania o Ameryce. Tak eufemistycznie określa się USA, to też coś nam mówi, choć w rzeczywistości słowo „Ameryka” obejmuje dwa kontynenty, trzy kraje powyżej 100 milionów mieszkańców, cztery strefy językowe (angielska, hiszpańska, portugalska, francuska), kilkadziesiąt dużych etnosów i drugie tyle etnosów stanowiących znakomity materiał dla badaczy-etnografów-antropologów.

Ameryka – jeśli w ogóle da się zapomnieć o jej kulturowo-cywilizacyjnym rozwoju przed przybyciem Kolumba i „olśnieniem” Vespuci’ego (przełom XV i XVI w.) – jest „wysuniętą placówką” cywilizacji technicznej, tej wygenerowanej na Bliskim Wschodzie (pod wpływem Mezopotamii, Egiptu, Fenicji i Arabii), ufundowanej co do wartości przez Helladę, ukonstytuowanej polityczno-prawnie przez Imperium Romanum, rozbudowanej pluralistycznie przez Italię, Galię, Iberię, Brytanię i Germanię, naznaczonej przez chrzescijaństwo.

Notabene, za Pedią: mianem odkrycia Ameryki popularnie określa się fakt dotarcia do tego kontynentu Krzysztofa Kolumba. W rzeczywistości ludźmi, którzy dotarli do kontynentu amerykańskiego, byli Mongoloidzi (tj. ludność rasy żółtej) przybyli z Azji (przez Cieśninę Beringa – JH). Jednak już w czasach prekolumbijskich pojawiała się tam też czasem europoidalna (tj. biała). Do Europoida mógł należeć znaleziony w 1996 w stanie Waszyngton szkielet sprzed 9000 lat, znany jako Człowiek z Kennewick (jest to obecnie kwestia sporna). Jako pierwszego przedstawiciela cywilizacji europejskiej, który dotarł do Ameryki, uznaje się Leifa Erikssona (na początku XI w.).

Co zaszło, kiedy zorientowano się, że Ameryka to nie Indie? Najbardziej zdeterminowany, najmniej praworządny i najbardziej niesterowalny żywioł europejski, zachęcony przez żądnych bogactwa monarchów, uzupełniony o zrozpaczonych biedą nędzarzy – skorzystał z tego, że Amerykę ogłoszono „pustynią”, i zaczął ją zdobywać tak, jak zdobywa się pustynię: dzień dobry, byłem tu pierwszy, odtąd dotąd jest moje, każdą próbę podważenia mojej własności ukarzę śmiercią intruza. Jakoś do dziś zapomina się w amerykańskich szkołach, że to „białasy” są wciąż intruzami, zwłaszcza że żyją i są coraz bardziej świadomi swojej krzywdy potomkowie eksterminowanych (ludobójstwo) kultur zastanych przez Europejczyków . Ameryki nie zasiedlono „od nowa” drogą migracji, tylko ją zdobyto drogą ludobójczej i rujnującej ekosystemy kolonizacji.

Stosunkowo krótko trwały związki „pionierów” amerykańskich (czyli najeźdźców i osadników) z europejską macierzą: w pewnym momencie tak bardzo odkryli, iż Ameryka jest „ich” – że ogłosili „Deklarację Niepodległości” (1776, T. Jefferson, J. Adams, B. Franklin, kierowani ideami J. Locke’a). Aktem tym Amerykanie, którzy zamieszkali w cudzym domu zdobywszy go przemocą, dotychczasowych gospodarzy pozamykali w rezerwatach celowo, rozmyślnie czyniąc z nich degeneratów – pouczyli cały świat, jak ma wyglądać demokracja i sprawiedliwe rządy prawa (naprawdę, takie w Deklaracji jest zadęcie). Było to zresztą już wtedy, kiedy Amerykanami (bez praw obywatelskich i jakichkolwiek praw ludzkich) byli czarnoskórzy ludzie przywożeni dziesiątkami tysięcy jak bydło z Afryki. Deklaracja Niepodległości była też swoistym „wymówieniem posłuszeństwa” wobec europejskich zleceniodawców: wysłaliście nas w delegację, ale my nie wrócimy, a to co uznajecie za wasze tutaj – przejmujemy dla siebie, nie liczcie ani na podatki, ani na dostarczanie wam naszych zdobyczy, poczynionych w waszym imieniu i na wasze zlecenie.

Nadawszy sobie powyższymi sposobami imię najfajniejszych demokratów w historii – Amerykanie uznali, że tego mało: użyli swojej zbójeckiej przemyślności, by drenować wszelkie wyobrażalne kultury z ich najbardziej twórczej „siły roboczej”. A kiedy ten proceder (trwający do dziś) już się zrutynizował i opatrzył – Ameryka wymyśliła, że wszelkie dobra świata stanowią jej „strategiczny interes”, co oznaczało, że jeśli jakiś rząd na świecie nie chciał poddać się „nowoczesnej” kolonizacji, a jednocześnie był zbyt słaby militarnie – wymieniano go na inny, bardziej miłujący amerykańską demokrację. Przy czym demokratom waszyngtońskim nie przeszkadzał sam stosunek „sojuszników” do idei demokracji: najważniejszą kwalifikacją sojuszników był i jest nabożny stosunek do Wuja Sama.

Dwa są gwoździe do trumny tak budowanej demokracji: totalne zglajchszaltowanie Amerykanów przez mega-sitwę waszyngtońską (mega-biznes, mega-polityka, mega-inwigilacja, mega-zbrojeniówka, mega-media, mega-służby) oraz potężne spazmy finansowe, których źródłem jest kapitał fikcyjny przekraczający rozmiarami dochód całej Ziemi. Pierwszym gwoździem zajmą się sami Amerykanie: jaki żywioł zniesie coraz bardziej bezczelną mega-sitwę? Drugim gwoździem zajmą się państwa (tak, państwa, nie narody), które najwięcej tracą w wyniku amerykańskich manewrów finansowych, wykorzystujących, że dolar $ jest tzw. waluta światową i przerzucających koszty lekkomyślności Wall Street  na cały świat.

Amerykańscy „przywódcy” nie są w ciemię bici: takich polityków jak polscy, którzy gotowi są lizać ich stopy i firmować bezeceństwa nawet wtedy, kiedy są oszukiwani i pogardzani, naprawdę jest niewielu. Stosują zatem odwieczną metodę bankrutów: siłą lub „sposobem” przekabacają najbardziej niepokorne państwa (nie kraje, nie ludność) na swoich sojuszników. Obserwujemy tę zabawę od dziesiątków lat, a po 11 września – doświadczamy jej na własnej skórze niemal.

USA – to dom zbudowany na zbrodni, kłamstwie, szalbierstwie, oszustwie, pływający na porwanej tratwie. Już urwał się z uwięzi kulturowo-cywilizacyjnej, staje się nieprzewidywalny jak każdy pojazd, na którego pokładzie są straceńcy gotowi na wszystko. Dysponujący argumentem ostatecznym: mamy rozmaite zabawki militarne i inwigilacyjno-informatyczne, których nie zawahamy się użyć, zatem dajcie nam swoją gotówkę i podstawcie jakiś wehikuł, którym odjedziemy w bezpieczne miejsce.

I to jest esencja problemu, jaki ma świat z Ameryką. Nie dociera do niej, że jej filozofia polityczno-gospodarcza zbankrutowała już po 500 latach, co jest – przyznajmy – historycznie mgnieniem oka, ale i tak trwało zbyt długo. Wezmą się z tym problemem za bary Chiny, Indie, Ameryka Łacińska, Rosja (również stojąca na cywilizacyjnym skraju) i Arabia (którą Amerykanie rugują z pozycji „rygla” dla Azji Centralnej). Świat powoli wpada w urzeczenie Chinami, ale (nie po raz pierwszy) wskazuję na wielką przyszłość fenomenu hinduskiego i latynoskiego: niekoniecznie oznacza to państwa o nazwach Indie i Brazylia, ale to w tych tyglach zrodzi się nowa jakość cywilizacyjna, która już niedługo „sformatuje” Ludzkość, przy czym Państwo jako fenomen zostanie sprowadzone do roli jednej z formuł lokalnego (w skali globalnej) samoorganizowania się żywiołów kulturowych, głównie narodowych.

Spójrzmy na powyższy akapit oczami Amerykanina. Ma on w sobie – trudny do zreformowania – pogląd o wyższości wszystkiego co amerykańskie nad czymkolwiek innym. Wszelkie przejawy politycznej niezależności od Ameryki, tym bardziej konkurencyjności – Ameryka odbiera jako „osobistą” krzywdę i brak wdzięczności, jako akt wrogi wobec siebie. Wszelkie zaś swoje bezeceństwa Amerykanie (w imieniu swoim i w imieniu swojego rządu) uważają za konieczne dla racji wyższych i racjami tymi uzasadnione – o ile w ogóle dociera do nich, że to są bezeceństwa (tu napotykamy na poważny paradoks psycho-mentalny: nam wolno terroryzować, eksterminować, oszwabiać i torturować oraz oskubywać kraje, regiony, podejrzane osoby – to samo wobec nas jest zbrodnią niesłychaną, godną spazmów i wzruszeń oraz patriotycznych uniesień rocznicowych). Tylko żywioł z opisaną wyżej historią własną, zwichrowany i zdezorientowany na punkcie sprawiedliwości w „formule Kalego” może głosić bez mrugnięcia okiem, że zniszczenie dwóch dużych budynków i ofiara z kilku tysięcy niewinnych ludzi powinna być pomszczona likwidacją co najmniej dwóch państw (i osadzeniem w tych krajach marionetkowych para-rządów), związaną z kilkudziesięciotysięcznymi ofiarami ludności równie niewinnej jak ludzie z WTC, związaną też z destabilizacją polityczną w dwóch regionach świata, z aktami terroru (np. z użyciem dronów) i łamaniem prawa międzynarodowego a nawet własnego (patrz: „filie” powołane do łamania praw człowieka), z gospodarczą kolonizacją tych krajów, no i z „wrobieniem” w to wszystko kilkunastu sojuszników nie do końca poinformowanych, o co chodzi. I jak gdyby nigdy-nic głosić, że to wszystko w interesie światowej demokracji.

Wracając zaś do „sensacji” w postaci „tajnej bazy dronów” w Arabii. Otóż pragnę uświadomić Szanownym, że światem dziś „dysponuje i rządzi” nie więcej jak 10 państw (nie mylić z krajami i ludnością) oraz kilkanaście wpływowych organizacji politycznych, militarnych, gospodarczych i „duchowych” (w tym mediów), z których każda ma interes w tym, żeby nie być do końca jawną. W praktyce oznacza to, że istnieje globalny „klub” konkretnych osób (nie wiem: tysiąc, kilka tysięcy), oderwany od codziennych spraw ludzkich, w którym funkcjonują odrębne zasady moralne i równie oddzielna „logistyka przedsięwzięć”. Nie jest to klub przyjaciół, tylko osób występujących z pozycji „nadludzi”. Niekiedy następuje salonowa zmowa w białych rękawiczkach, w wyniku której niektórzy z tego „klubu” są „nominowani do odstrzału”, zaś aby „odstrzelić” kogoś spoza klubu nie potrzeba zgody, tylko przyzwalające odwrócenie się plecami do sprawy, niech ją załatwia po swojemu ten, kto ma w tym interes.

Szejkowie, którym wydaje się, że w tym klubie mają coś do powiedzenia, kupują swoją w tym klubie pozycję rozmaitymi „koncesjami” na rzecz Ameryki, Europy czy Rosji (tak myślą, tak kalkulują). Panicznie, choć podskórnie, boją się Azjatów, dowolnej nacji. Nie rozumieją, że amerykańskie zabiegi obliczone na zaryglowanie Azji Centralnej spalą na panewce, a wtedy rozmaite bazy i kapitały obecne w Arabii staną się tej Arabii żandarmami. Nie czytają bowiem podręczników historii napisanych przez białego człowieka, którego skądinąd słusznie uważają za mniej dorosłego od nich samych (znaczy: od Arabów). Od kilkudziesięciu lat Arabowie w ogóle wyprzedają swoją suwerenność za doczesne tu-teraz korzyści, godząc się na kolejne „konie trojańskie” w obszarze coraz słabiej przez siebie kontrolowanym (Turcja, Izrael, Egipt).

Możnaby powiedzieć: co nas to obchodzi nad Wisłą. Ale lepiej, aby tak nie mówić i włączyć ten temat do swojej polityki zagranicznej, a przynajmniej do dyplomacji.