Wizyta w Amnesty International

2017-12-10 06:59

 

W kilka osób odwiedziliśmy wczoraj, w sobotni wieczór, siedzibę Amnesty International przy ul. Gałczyńskiego.

Kierowały nami dwa wzniosłe uczucia: po pierwsze, przyłączyliśmy się do trwającej kampanii globalnej polegającej na pisaniu listów do rozmaitych ludzi niegodnych, będących Prezydentami państw i podobnymi figurami: interweniowaliśmy tą drogą w sprawie ludzi więzionych za przekonania (np. za wypowiedź na Facebooku krytyczną wobec władcy), traktowanych nieludzko.

Po drugie – wobec trochę nas dziwiącego milczenia Amnesty International w sprawie Dra Mateusza Piskorskiego – chcieliśmy u źródeł dowiedzieć się, o co chodzi i ewentualnie zakomunikować „piszącym listy”, że „jest temat”.

Aha, kiedy pokazano mi wachlarz kilkunastu co najmniej osób, w sprawie których mogę „pisać” – zapytałem :dyżurnego” aktywistę AI, czy mają w wykazie jakiegoś Polaka. Nie mamy. A jakiegoś więźnia politycznego – nie, nie mamy nikogo takiego z Polski.

Do ostatniej chwili zmagaliśmy się w naszej grupce z dwiema opcjami: zakłócić uroczystość wręczania nagród osobom pisującym artykuły w obronie bohaterów z całego świata wykazujących postawy obywatelskie, uciskanych przez „rodzonych” przywódców – albo nie zakłócać, tylko grzecznie poprosić o to, byśmy mogli przemówić w sprawie Mateusza.

Jako konsekwentny pacyfista podszedłem do organizatorów i poprosiłem: dajcie nam się wypowiedzieć w słusznej sprawie. Nie można, powiedziała przesympatyczna dziewczyna świetnie mówiąca po polsku. Bo trzeba napisać do nas, potwierdzić swoją wypowiedź dokumentami, poczekać mniej-więcej pół roku. Uwaga: na nazwisko Mateusza zareagowała absolutną znajomością tematu. Znaczy: Dr Mateusz Piskorski jest znany AI, tylko z powodów bliżej nam nieznanych na razie nie wszedł do „kanonu”.

Tłumaczę owej dziewczynie, kierownikującej wydarzeniu: nie da się przedstawić żadnych dokumentów, nawet takich, że Mateusz siedzi w areszcie od ponad 19 miesięcy. Z prostego powodu: postępowanie jest w każdym calu utajnione. Nikt nie da żadnych dokumentów nikomu z nas, a nawet jeśli da – to złamiemy prawo publikując je w korespondencji

Dziewczyna jednak jest odporna na takie dokumenty. Przedstawcie sprawę jakoś inaczej. Ja na to: przecież sprawa jest wam wiadoma, już nie mówiąc o tym, że pisano do was w tej sprawie, oczywiście, bez dołączenia dokumentów, bo i jak.

Ostatecznie skończyło się tak, że ja przekonywałem „szefową”, a pozostali widząc jej upór skorzystali z mikrofonu i przemówili do zebranych (kilkadziesiąt osób). I stał się cud! Zebrani potakiwali głową ze zrozumieniem, niektórzy potem wdali się z nami w stolikowe rozmowy. Było po prostu miło i przyzwoicie.

Ale „szefowa”, ciężko wściekła, powiedziała mi, że „złamałem umowę” (jaką?) – i chyba tylko dlatego, że nikt tam nie oczekiwał takiej sytuacji – sprawa zakończyła się pokojowo.

Jeszcze kilka listów do świata napisaliśmy – i cześć. Na scenie nagrodzony dziennikarz i ktoś jeszcze celebrowali sukcesy. Gratulacje tą drogą.

Piszę to wszystko – bo jest dla mnie żenującą niewygodą, że aby ewidentną sprawą Dra Mateusza Piskorskiego zajęła się najpoważniejsza organizacja walcząca z opresją wobec ludzi, z nastawaniem na ich prawa i życie – trzeba, abyśmy „włamali się na imieniny” i pośród serdeczności i samozadowolenia – „puścili bąka”.

Jest naprawdę cenną rzeczą, że ludzie z całego świata mogą liczyć na tysiące listów od „zwykłych nieznajomych” w ich obronie.

Jest naprawdę zdumiewającą rzeczą, że w Polsce, Polak, będący w ewidentny sposób nieludzko traktowany i pomawiany, wrabiany w „trędowatość” (że niby szpieg i geszefciarz), że były poseł-rzecznik współ-rządzącego ugrupowania, czynny naukowiec, założyciel partii politycznej (uporczywie odmawia się jej rejestracji), ojciec dzieciom, więziony bez postawienia zarzutów od prawie dwóch lat – nie jest poważnie traktowany przez tak szlachetną organizację.

Mam wrażenie, że najbardziej przyzwoicie zachowali się wczoraj zwykli ludzie tam zebrani, piszący listy – niż osoby uruchamiające te wszystkie ważne inicjatywy.