W Szczebrzeszynie bez zmian

2018-06-08 07:45

W odróżnieniu od Pacanowa, który mógłby choćby Rajd Błędnych Turystów uruchomić, Szczebrzeszyn wykorzystał okazję, jaką na tacy podał mu Jan Brzechwa: od jakiegoś czasu miasteczko znad Wieprza na Roztoczu jest gospodarzem festiwalu „Stolica Języka Polskiego” (w tym roku będzie to 5-11 sierpnia.

Pierwsze wrażenie po „wniknięciu” w miasteczko – ładnych kilka wiorst od ordynackiego Zamościa – to przemysł chrząszczowy. Tak jak bieszczadzkie „diabły” w gminach wokół Zalewu Solińskiego, tak tu chrząszcze są w każdym sklepie dodatkiem do turystycznego zakupu, nawet w księgarni. Chrząszcz we fraku (z dowolnego materiału rzeźbiarskiego) przygrywa też nam z kilkunastu postumentów rozmieszczonych po miasteczku.

W księgarni pytam: a gdzie tu można jakieś bardziej artystyczne pamiątki chrząszczowe nabyć? Pokazuje mi na mapce miejsce: zobaczy pan po prawej dużego drewnianego chrząszcza w krzakach – i zaraz potem jest galeria.

Ha-ha, Henryk wiezie mnie dokładnie do tej galerii, choć nawet mu nie wspomniałem o instrukcji z księgarni. Okazuje się, że tu mieszkają jego znajomi malarze (plus rysunek, ceramika, grafika, fotografia), zabawiający też przyjezdnych rozmaitymi pamiątkami drobnicowymi.

 

Posesja Mariusza i Barbary, którzy tu dotarli z Krakowa – to kilka „kondygnacji” na zboczu lessowego wzgórza. Na samym dole owa galeria, czyli w artystycznym nieładzie obrazy i obrazki, małe rzeźbiątka i wszystko co służy turystom do zaopatrzenia się w pamiątki „z drogi”. Gdzieś w głębi – pracownia Barbary Czapigi, dziewczyny z Krakowa, która wraz z Mariuszem zakotwiczyła tu na stałe.

Nieco wyżej (cały czas idziemy alejką schodków kamiennych pośród cienistych roślin) altanka w iście greckim stylu „wykuta” w zboczu, „obita” granitem jasno-ciepłym, z dachem z winorośla, gdzie siedzimy przy herbacie. Jeszcze wyżej – już z widokiem na dolinę Wieprza i sine zbocza Roztocza – domek „turystyczny” dla przyjezdnych, a na samej górze – pracownia Mariusza Drohomireckiego. Oboje raz na jakiś czas „dają” wystawy, są czynni i „bywają”. Choć tu, w przystani domowej – spokój jest.

Tutejsze koty nie są dzikie: przy gościu łatwo wpadają w mruczenie, w tarzanie się grzbietem do dołu, w domaganie się głaskania.

Rzadko zdarza się dom, koniecznie z kamienną altaną krytą winoroślem, a może „posesja” tarasów mieszkalnych na słonecznym zboczu, którego pośród zieleni nie widać „z ulicy”, a który – kiedy już wnikniesz – śpiewa trelami skowronków i świstami kosa, z kukułką na deser i mruczącym kotem domagającym się pośród wygibasów podrapania po leniwym brzuchu. Kiedy już będę duży – coś takiego przysposobię. Pomarzyć dobra rzecz w środowe popołudnie.

 

*             *             *

Radzymińska magia nie przestaje mnie opuszczać. Dzieją się ze mną w ostatnich miesiącach rzeczy niepojęte. Z największego spośród moich życiowych zakrętów wyprowadza mnie zimą Henryk (ten sam, z którym jestem teraz w Szczebrzeszynie) i instaluje mnie z dnia na dzień w podwarszawskim miasteczku, które kiedyś czytałem jako rwacko-geszefciarskie, a które ma twarz społecznikowsko-artystyczną, serdeczną, i to z tą twarzą obcuję już kilka miesięcy.

Kilka dni temu poznałem w warszawskim hotelu Włocha urodzonego we Francji i mieszkającego w Moguncji. Akurat jest w drodze rowerem z Hesji do Moskwy, na mistrzostwa w piłce kopanej. Jako że drogę z Warszawy do Radzymina pokonujemy razem – to dowiaduję się – uwaga – że jest sześćdziesięciolatkiem, że ma trzy córki, że jest włóczykijem-globtroterem, i tak dalej. Zupełnie jak ja. Do tego obaj mamy nazwiska „wodzowskie”: on Comandatore, ja – Arminius (bardziej swojsko: Herman). Pojechał dalej, do Zambrowa, Grodna, Druskiennik, Wilna. Śledzę jego drogę na facebooku.

Teraz znów - za sprawą radzymińskiego Henryka - siedzę u jego znajomych, w słońcu przebijającym się przez winorośla, rozmawiam z artystką słuchającą cierpliwie i patrzącą ostrożnie, malującą ciepło, wyczekującą na to co się zdarzy, dającą życiu i gościom szansę na zaistnienie. On – mówimy o chwilowo nieobecnym – jest „z rodziców” pochodzących z Wileńszczyzny i Lwowszczyzny (zupełnie jak ja), urodzony na Opolszczyźnie (jak ja), lubiący poetykę cichego miasteczka, choć teatr swój widzący ogromnym. No, kolejny bliźniak, jak Saverio. Do tego nazwisko przesycone bogactwem podróży i spokojem (Drohomirecki). I ta „maciejówka” na brodatej głowie…

We wszystkich tu zakątkach „walają” się instrumenty muzyczne. Nie, ani Mariusz, ani Barbara nie grają, to raczej „martwa natura”. Wyskoczyłem „jeszcze wyżej”, ponad naświetlone słońcem zbocze, mijając „nieczynne” ule, a tam pole pszenicy ozimej, zielonkawe (jeszcze) kłosy tłusto-wielkie niczym zapowiedź bochnów. Może to upalna jasność, może ogólny nastrój, może obraz Mariusza wiszący w jego pracowni, przedstawiający zacienioną italską uliczkę i pana popijającego napój przed trattorią – czuję się jak na śródziemnomorskiej wyspie. A to przecież nadal Szczebrzeszyn!

 

*             *             *

Nie używam portfela, swoje marne grosze noszę po kieszeniach. Ale Szczebrzeszyn opuściłem zaopatrzony w zgrabny portfelik z tysiącem zakamarków, z delikatnej skórki, na której wyżłobiono – a jakże – skrzypka-trzmiela we fraku i kominiarskim meloniku, przygrywającego pośród trzcin, ze słynnym cytatem od Brzechwy.

Jakieś zwierzę oddało życie dla tej portfelikowej fanaberii, ale przynajmniej wiem, że tanio skóry nie sprzedało… he-he.