W granicach tego co konieczne

2018-05-14 09:55

 

W każdej rodzinie spory załatwia się inaczej: ci uruchamiają „ciche dni”, inni wolą rękoczyny, jeszcze inni wrzaskiem informują sąsiadów o swoich problemach. Zgodnie z zasadą, że „jesteś zamieszany, nieważne czy masz rację” – każdy uczestnik sporu traci na tzw. dobrej opinii, a „dzielnicowy” odnotowuje, że „tam się coś niedobrego dzieje”.

Wszyscy Polacy – oraz długotrwali rezydenci – to jak jedna rodzina. Co jakiś czas zatem mamy albo „ciche dni”, albo „awanturę na kilka fajerek”, albo „rękoczyny”. Sąsiedzi „wzruszają ramionami” albo udzielają dobrych rad, „dzielnicowy” notuje, a ci co się spierają – nie wiedzą kiedy skończyć, nie za bardzo też panują nad tym, o co komu poszło. Taki młyn to raj dla obwiesiów i ścichapęków, którzy w tle sporów załatwiają swoje paskudztwa kosztem wszystkich będących w sporze. Może czasem właśnie dlatego prowokują-intrygują nawet tam, gdzie właściwie sporu nie ma…?

Najważniejszy dziś spór – to spór o realną władzę. Czyli o dyspozycyjność Nomenklatury, spór o to kto zawiaduje budżetami, majątkiem wspólnym, decyzjami znaczącymi na kilka-kilkanaście lat.

Takie spory mają miejsce w każdym kraju i nie jest to nic nadzwyczajnego. Poszczególne kraje różnią się jedynie „podkładem ideologicznym” sporu i tzw. „kulturą wzajemną”. W Polsce dominują „zamaszyste” zawołania ideologiczne (wolność, demokracja, patriotyzm, suwerenność, prawo-praworządność, itp.). kulturą wzajemną natomiast zawiadują ludzie mediów, z których większość to „mediaści”, ludzie parszywego interesu geszefciarskiego, politycznego, lobbystycznego, usłużni wobec mocodawców rodzimych i zagranicznych.

O co nie ma (przecież) sporu

1.       Nie ma sporu co do formalnej i społecznej legitymizacji rządów obecnej formacji. Druzgocące zwycięstwo parlamentarne, odniesione tuż po „zwykłym” zwycięstwie prezydenckim, a potem znaczące, większościowe poparcie sondażowe „elektoratu” – to powód, by ostatecznie poprosić wątpiących, by przestali „gęgać” (nawiązuję do „dwutomowej” książki środowiska „około-KOD-owego”);

2.       Nie ma sporu co do „oswojenia” Polski tzw. Zachodem: to co orientalne nadal uważamy za „daleką” egzotykę, to co bezpośrednio wschodnie (dawne Kresy i kraje ościenne do 1500 km od Wisły) uważamy za przestrzeń siermiężną i po trosze barbaryjną, która albo przez własną niemotę, albo (tu nie ma pełnej zgody) na skutek knowań moskiewskich utrzymuje „szorstką sympatię” wobec Zachodu, robiąc jednak wszystko „po swojemu”;

3.       Nie ma sporu nawet co do „automatyzmów” pojęciowych, takich jak demokracja, rynek, swobody obywatelskie, przedsiębiorczość (tu są „rysy”), suwerenność państwowa. Chcielibyśmy być wszyscy ludźmi zamożnymi, podróżującymi, swobodnie rozporządzającymi swoim czasem, aktywnością, najbliższym otoczeniem. Cokolwiek tu szwankuje – reagujemy nawet „przerysowując”, ale zawsze „w słusznej sprawie”;

Sporów mamy znacznie więcej:

Najważniejszym sporem jest „konstytucyjność”. Mamy właściwe „hyzia” na tym punkcie, wszystko nam się kojarzy z „(nie)konstytucyjnością”, przez co samo pojęcie nam spowszedniało i nabrało koloru używanej ścierki. Bo nam się trochę konstytucyjność miesza z praworządnością i przyzwoitością. Nie dziwota, skoro w Ustawie Zasadniczej jest kupa przegadanych nieścisłości i pułapek. Żeby było śmieszniej – najgłośniejsze dziś postulaty zmian nie sięgają trzewi konstytucyjności, tylko jej „sztukaterii”.

Bliskim problematu konstytucyjności jest spór o jakość i kondycję Państwa (organy, urzędy, służby, legislatura): z jednej strony niewiele się zmienia (i nie zawsze na dobre) w kwestii „państw w państwie” (organizacji-środowisk przechwytujących od Państwa prerogatywy, regalia i immunitety oraz obracające je przeciw temuż Państwu na szkodę Kraju i Ludności), z drugiej strony takie fenomeny para-państwowe jak Decydentura i Nomenklatura reprodukują Pentagram: mega-służby, mega-polityka, mega-biznes, mega-media, mega-gangi – są polem polityki, a nie działań roztropnych.

Budżet nie jest jawnym powodem polskiego sporu, ale zawsze o nim mowa, kiedy „wychodzi szydło z worka”. Budżet można traktować jako „narodową ściepę” na projekty wspólne-ogólne”, ale można też traktować „po słowiańsku”, czyli jako przestrzeń satrapii, nagradzania lojalnych i dyskryminowania „odstępców”. W Polsce mamy tę drugą „szkołę”, i to od dawna, a nie tylko „ostatnio”. Widać to szczególnie w przestrzeni budżetów lokalnych i środowiskowych (patrz: „państwa w państwie”). Czas na zmianę.

Poważnym powodem sporu jest nieco frywolna zbitka Kreml-Putin-Bolszewizm. Wspomniany powyżej odruch traktowania „bliskiej wschodniej zagranicy” jako pola siermiężno-barbaryjnego nakłada się na krańcowo niesuwerenne oddanie dużej połaci spraw budżetowych i dyplomatycznych Stanom Zjednoczonym Ameryki, co skutkuje również w polityce wewnętrznej. A że USA jest w apogeum wojny z Chinami (Rosja gra w drużynie chińskiej) – Polska staje się największym z hunwejbinów antyrosyjskości, zaś to poświęcenie jest raczej nieodwzajemnione.

Spieramy się o Unię Europejską, z Donaldem Tuskiem w tle. Jedni twierdzą, że UE jest gwarantem wartości zapamiętanych jeszcze z okresu helleńskiego, inni twierdzą, że Unią rządzi „ukryta opcja niemiecka”. Brytyjski exodus postrzegamy w kategoriach „folkloru”, gdy tymczasem był to „ludowy w charakterze” antyamerykański wybór uśmiechnięty ku Chinom. Rozdarta jest Europa, Polska jak zwykle jest „zaskoczona”, a van Rompuy jasno i bez ogródek niezborność europejską wiąże z „łże-kaszubskim” swoim następcą.

Spieramy się co do naszego położenia na osi PiS-Reszta. „Elektorat” jest podzielony mniej-więcej na pół. Zwolennicy nie wdają się w „estetykę” rządów PiS, zauważają socjal obniżający pułap wykluczeń ekonomicznych, zauważają determinację w spektakularnych „aferaliach”. Zauważają „pozytywne szowinizmy” dotąd będące „poza poprawnością”. Przeciwnicy zauważają „co się da”, są „totalni”. Wszyscy zauważają kuriozalny „antykomunizm” objawiający się sekowaniem wszelkiej lewicowości, kombatantów „znad Oki”, pro-państwowców sprzed Transformacji, a nawet pomników i ulic.

 

*             *             *

Spory „przepoławiają” albo „jednoczą po nowemu”. Nasze polskie spory są przepoławiające. Szerzy się staropolska „główszczyzna”, czyli „zlecenia na przeciwnika” (odpowiednik wendetty, wróżdy, hakmarrji: kto przyniesie głowę wroga, ma wdzięczność i zapłatę).

Tak nie wolno. I nie przemawia przeze mnie (mam nadzieję) egzaltacja inteligencka, tylko poczucie roztropnej miary. Byśmy mogli po jednych, drugich, kolejnych głosowaniach – „zjednoczyć się po nowemu”.