Właszcz czy wywłaszcz

2013-12-16 09:43

 

Nie wiem od czego zacząć, bo „w temacie”, który biorę oto „na ząb”, nie ma początku. Dlatego wymyśliłem słowo WŁASZCZ , które rozpościeram między „własność”, „właściwość”, „właśnie”. Na razie bawimy się w scrabble.

Właszcz pierwszy (a może wywłaszcz…)

Może zatem na początek przytoczę przypadek znany mi stąd, że się w niego wprzęgnąłem jako domorosły analityk sytuacji prawno-ekonomicznej.

Otóż ktoś całkiem legalnie i „za swoje” wybudował budynek na gminnym gruncie. Prawo mówi, że kiedy na ziemi publicznej coś jest – to należy do inwestora, który to coś legalnie uposadowił. Najwyżej płaci „gruntowe” oraz „od majątku”.

A zdarzyło się, że gmina sprzedała grunt spółdzielni mieszkaniowej. Odtąd wszystko, co stoi na gruncie spółdzielni należy do właściciela gruntu. Czyli w rzeczywistości wywłaszczono posiadacza budynku!

Po czym wszyscy, poza pokrzywdzonym, udają że nie rozumieją co się stało…

Właszcz drugi (a może wywłaszcz…)

Na piękny i rozległy kontynent, gdzie setki plemion, w kilkudziesięciu sojuszach, powoli i nienerwowo budowały swoją cywilizację – najechały gromady stworzeń zupełnie innych, pośród których wyróżniali się Łupieżcy oraz Osadnicy. Obie grupy nazywały kraj Ameryką.

Łupieżcy uprawiali sobie harce i brewerie, traktując ten kontynent jak dziki a jego mieszkańców jak podludzi. To co wyprawiali w pierwszych latach to niewątpliwie holokaust. To co wyprawiali potem, kiedy już zaczęli zawierać „umowy” z „aborygenami” – to tylko po to, by ich oszwabić, wciągnąć w procesy „pokojowe” i „stabilizacyjne”.

Osadnicy przypływali na kontynent zmyleni wieścią, że jest to wielki „obszar niczyj”, po czym wnikali w głąb tego obszaru, zajmowali żyzne przestrzenie jak swoje i zaprowadzali tam nieznane wcześniej rolnictwo oraz urbanizację. Wzywali też Łupieżców do ochrony przed „dzikusami”, którzy „bez powodu” nastawali na ich życie, co nierzadko kończyło się również złupieniem samych Osadników.

Ostatecznie „aborygeni” zostali nauczeni moresu: ich kultury pozostały gnie-niegdzie w szczątkowej, „cepeliadowej” formie, oni sami i ich stada wytrzebieni, ich ziemie zostały zajęte przez rolniczych osadników i przez wielkie miasta oraz zaludnione przez setki tysięcy przymusowo ściąganych do pracy czarnych braci z jeszcze innego kontynentu, łapanych tam jak zwierzyna kosztem ich kultur rodzimych. Na koniec „indiańską” świętą górę „Sześciu Dziadków” przemianowano na Mount Rushmore i zamieniono w gigantyczną rzeźbę upamiętniającą ojców amerykańskiej demokracji – bo to wszystko co opisałem to właśnie demokracja była.

Aby „indianom” nie było przykro, zbezczeszczono inną górę 15 km dalej i wyrzeźbiono tam równie gigantyczny Pomnik Szalonego Konia. Samym „indianom” zaś po kilku stuleciach przyznaje się w ramach rekompensaty rozmaite pocieszanki, jak prawo organizowania hazardu, pędzenia własnego bimbru. No, i mogą sobie do woli uprawiać swój folklor.

Porównajmy: przyjeżdżamy do czyjegoś domu z ogródkiem w gości. Na początek wyrzynamy w ogródku wszystko co żyje, tak dla jaj. Potem pakujemy się do tego domu i robimy gospodarzom piekło, od czasu do czasu ugadując się z nimi co do tego, które pokoje są nasze i za ile (nie dotrzymamy tych umów, toż to dzikusy). Ostatecznie przepędzamy gospodarzy do ogródka a dom urządzamy po swojemu. Na koniec jednak litujemy się nad biedakami i udostępniamy im kącik na stryszku (i jeszcze w piwnicy), a tam – koniecznie w ramach naszych reguł gry zwanych demokracją – niech sobie robią co chcą. I to my zadecydujemy, kiedy i w jaki sposób nasze prawo uczyni ich w ogóle partnerami do rozmów, o przywróceniu im roli gospodarzy zaś – w ogóle nie ma mowy. Bo demokracja, rozumiemy…

Właszcz trzeci (a może wywłaszcz…)

Są różne ścieżki rozwoju cywilizacyjnego. Inne zasady kulturowo-cywilizacyjne rządzą Europą, inne Arabią, jeszcze inne Indiami czy Chinami, no i Rosja ma jakieś swoje odrębne. Ale ukuto pogląd, że jedynie słuszną ścieżką rozwoju cywilizacyjnego jest ta europejska, pozostałe są barbarzyńskie i kropka, nawet jeśli urzekają swoją egzotyką.

Zatem Europejczycy – oraz najwięksi demokraci świata Amerykanie – uczą cały świat Demokracji, Rynku, Liberalizmu i Ładu Państwowego. Może i ten barbarzyński świat sobie nie życzy takich nauk, ale nie ma wiele do gadania. Część kultur na całym globie została „oswojona” europejskością, niczym konie czy psy albo drób, inna część została rozbita i zdegradowana, niczym „Indianie” amerykańscy.

Europa Środkowa ma mieszane doświadczenia cywilizacyjne. Dwukrotnie sama ustanawiała mocarne imperia (Austro-Węgry i Rzeczpospolitą Obojga Narodów), ale częściej była penetrowana przez chrześcijańską Europę, wojowniczą Rosję i orientalne imperia mongolsko-turecko-tatarskie.

W ostatnich dziesięcioleciach żywioł europejsko-amerykański „odbił” Europę Środkową Rosjanom i zamiast ładu rosyjsko-podobnego zaprowadza tam ład europo-podobny. Sama zaś Europa Środkowa nie może się zdecydować: lepiej żeby być łupioną doglądaną przez Rosjan – czy lepiej być eksploatowaną za niskim wynagrodzeniem przez Europę i Amerykę. U Rosjan warunki nieco koszarowe, u Demokratów kolorowe, pstrokate slumsy.

W całej zabawie umyka wszystkim jedno: od kilkuset lat Europa Środkowa (w całości albo jej poszczególne kraje) nie zaznały suwerenności politycznej i samodzielności ekonomicznej (pamiętacie dualizm gospodarczy? My im zboże, oni nam paciorki). Chociaż jeśli powiedzieć to Rosjanom, a już na pewno Europejczykom czy Amerykanom – nabzdyczą się świętym oburzeniem.

Właszcz czwarty (a może wywłaszcz…)

W Europie Środkowej – najbardziej na Ukrainie, w Polsce, na Słowacji, w Bułgarii, Serbii czy na Węgrzech – gospodarka składa się trzech sektorów: oligarchicznego (giga-biznesy o charakterze prywatno-łupieskim), nomenklaturowego (giga-biznesy o charakterze publiczno-kolonialnym) i satelickiego (przedsiębiorczość „swobodna” podporządkowana interesom dwóch pierwszych sektorów). W każdym z krajów wygląda to nieco inaczej, ale „ryt” jest ten sam, ta sama zasada ekonomiczna, jakże różna od podręcznikowej!

W tak ustawionej Gospodarce nie ma mowy o Zasadzie Rentowności, bowiem inspiracją i osnową gospodarki są Fundusze. Im większy fundusz w dyspozycji – tym lepszy dostęp do biznesów. Wydawałoby się, że to nierealne, że rachunek kosztów i przychodów bezlitośnie obali tę formułę? Nic z tego: dostarczycielem wciąż nowych zasobów jest Naturalna Żywotność Ekonomiczna (czyli ludzie, którzy jakoś walczą o jutro) oraz Ekozasoby (czyli nieświadoma niczego natura, ta naziemna, podziemna i nadziemna, eksploatowania niemiłosiernie).

Sektory oligarchiczny i nomenklaturowy żyją w symbiozie (niekiedy w „szorstkiej przyjaźni”), zarabiają na interesach z zagranicą i nie interesują się rodzimą Ludnością oraz Krajem, czyli doprowadzają Ludność do nędzy (chyba że ktoś się umie „zakręcić”), majątek (np. Infrastrukturę) do przepróchniałej zapaści (poza specjalnie płatnymi enklawami) a Środowisko do degeneracji (poza – a jakże – enklawami). Sektor satelicki przepoczwarza Przedsiębiorczość (branie na swój rachunek i ryzyko wycinka potrzeb społecznych) w Rwactwo Dojutrkowe (działające w formule „skubnij i zmykaj”).

Tak się składa, że sektor oligarchiczny pozostaje w konwencji „rynku bantustalnego” (rywalizować - to my, na biznesowych wyżynach, a małyszom wara od naszych interesów) , sektor nomenklaturowy pozostaje w konwencji „radzieckiej” (kolegialność kolegialnością, ale demokracja musi być po naszej stronie), a sektor satelicki do złudzenia przypomina początki „wyzwalania Ameryki od indiańskiego barbarzyństwa” (łupieżcy i osadnicy). Za „indian” robi bogu ducha winna szara ludność.

Kiedy „indiańska” ludność Europy Środkowej pręży się, podskakuje, rości sobie i w ogóle pąsowieje w protestach – to się jej mówi: macie swoje samorządy, izby, stowarzyszenia, wybory, rady, sądy, macie tę całą swoją demokrację – dajcie nam spokój święty! A kiedy nadal nie rozumieją – to się ich obsobacza medialnie i pacyfikuje metodą pałowania znaną od zawsze rządom demokratycznym całego świata.

Właszcz piąty (a może wywłaszcz…)

Teoretycy ekonomii od stuleci – w tym wybitni nobliści, a zwłaszcza ojcowie ekonomii, tacy jak Boisquilbert, Quesnay, Smith, Ricardo, Marks, itd., itp. – tworzyli swoje koncepty naiwnie sądząc, że formuła DECYDENT GOSPODARCZY oznacza, że zawiadowcy nawy publicznej (np. rządy) zajmują się Gospodarką jako całością. Ich przecudne modele tak właśnie są konstruowane. Eeeech, naiwni!

W rzeczywistości oczkiem w głowie każdego Decydenta jest Budżet, czyli to, co zdoła się odessać z Gospodarki i wyprowadzić spod czyjejkolwiek kontroli poza własną.

Jeśli się przyjrzeć pięciu formułom podmiotowości gospodarczej: gospodarstwo domowe, organizacja pozarządowa, administracja lokalna zwana samorządową, biznes (zwłaszcza korporacyjny) i Państwo – to tylko ślepy nie zauważy, że wszelkie rozwiązania dotyczące „całości” (prawa, reguły, umowy, przedsięwzięcia, transakcje) są zaledwie narzędziem do osiągniecia celu jakim jest Budżet. Wzajemne relacje między wymienionymi formułami podmiotowości układają się dobrze tylko wtedy, kiedy ustanawiają korzyści dla Budżetów, z uwzględnieniem, rzecz jasna, że „duży może więcej”, a „mały musi mniej”. Kiedy w umowach, transakcjach, przepisach pojawia się „dobro wspólne, powszechne” – współpraca marnieje, aż do czasu „wykasowania” kłopotliwych zapisów o racji społecznej.

Jest to jedna z przyczyn, najpoważniejsza, dla której ekonomiczne projekty uczonych okazują się zawsze dyrdymałami pięknoduszystymi, a biznesy bezczelnych Decydentów zawsze mają się dobrze. To dlatego o ekonomistach powiada się, że są oni fachowcami od tego, by jutro zgrabnie objaśnić, dlaczego dziś nie działają mechanizmy i koncepty wdrożone wczoraj.

Właszcz szósty (a może wywłaszcz…)

Pan Otto von Bismarck w swojej przenikliwości zauważył, że większość ludzi prostych, ale też ludzie nie całkiem prości, nie odkłada ze swoich wynagrodzeń oszczędności na czas, kiedy zachorują, stracą organ, albo stracą robotę, albo się zestarzeją. Dlatego ogłosił: zabieram wam pod przymusem część waszego dochodu, a kiedy zaniemożecie – macie ode mnie ustrojowe błogosławieństwa i dobrodziejstwa, nie dam wam umrzeć, a i kraść oraz żebrać nie będziecie musieli.

Takie myślenie przyjęło się potem powszechnie (no, może nie na każdym kontynencie). Zatem częściowo wywłaszczano ludzi pracujących – tych zarabiających nędznie i tych zarabiających dostatnio – a w zamian dawano ustrojową gwarancję przeżycia w chwilach trudnych.

Trwa to do dziś, tyle że (budżet, budżet, budżet!) ustrojowy gwarant (nazwijmy go państwem) robi wszystko, by tylko wymigać się od gwarancji ustrojowych, choć przy wywłaszczaniu jest bezwzględny i bezwarunkowy. Zasiłek dla bezrobotnych czy chorobowy, nie mówiąc o innych zdobyczach świata pracy – traktowany jest jak przywilej, a nie ustrojowa gwarancja. Emerytury jakoś nigdy nie równoważą (co do sumy) zawłaszczonych przedtem przymusowo składek.

A to dopiero początek. Kilka bantustanicznych krajów na świecie (i – nie uwierzycie – Polska też!) pobłogosławiono „wywłaszczeniem drugiego stopnia”: fundusz państwowy (u nas ZUS) będący nosicielem ustrojowej gwarancji (realizowanej z ociąganiem i pośród szalbierstw ustrojowych), oddaje część wywłaszczonych dochodów – funduszowi komercyjnemu. Ludziom pracy nawet dano wybór: wskaż fundusz komercyjny (wedle kryterium „niebieskiej wstążeczki” albo „czerwonego kapelusika”, bo żadnego poważnego kryterium nie ma), a ten fundusz zapewni ci palmę, słońce, zdrowe zęby i dożywotni wypoczynek w raju.

Fachowcy od wymyślania takich mega-przekrętów oczywiście nie poinformują nikogo, że w ten przechytry sposób wywłaszczono pracujących z ustrojowej gwarancji emerytalnej. Bo fundusz komercyjny nie jest funduszem socjalnym. Dostaje od państwa pieniądze (i nie są to pieniądze twoje, jakbyś myślał, pracowniku, choć są odebrane tobie), ma prawo nimi obracać i potrącać z nich swoje prowizje, a jeśli akurat „uda się” wyspekulować coś na koniec – to się to pracownikowi da na starość. Gdyby jednak się nie udało nic wyspekulować – to trudno, rynek, twarde reguły gry, rozumiecie!

Dwuwywłaszczenie (najpierw z części dochodu, potem z części gwarancji ustrojowych) – to świetna metoda na mnożenie funduszy. Stosowana nie tylko w obszarze emerytur, ale też w obszarze ochrony zdrowia, inwestycji publicznych, administrowania dobrem wspólnym (ekozasobami), itd., itp.

 

*             *             *

Mam wrażenie, że w ramach powyższego wykładu „ekonomii dla niewprawnych” zachowałem właściwą kolejność wątków.

Gratuluję wszystkim przemądrym uczonym, którzy w swej naiwności perorują przed kamerami i mikrofonami o Gospodarce, Demokracji, Sprawiedliwości, Racji Stanu, Zrównoważeniu, Dynamice, Rynku, nieświadomi, że prawią facecje, klechdy i bajdy.

Tym zaś, którzy wiedzą co robią – sygnalizuję, że to się dla nich źle skończy…