Uoddolnić system. W kwestii moralnej

2013-04-16 07:50

 

Podobno Ktoś Bardzo Ważny powiedział – obejrzawszy Wiadomo Jaki Film – że każdy prokurator i sędzia, zanim wyda postanowienie czy wyrok na szkodę obywatela, powinien taki film sobie obejrzeć.

Bredzenie

W Polsce mamy dwie kategorie ludzi krańcowo zdemoralizowanych: ci którzy stanowią prawo oraz ci, którzy roboczo zarządzają nawą publiczną, używając tego prawa. Ich demoralizacja polega na tym, że w ich umysłach, sposobach myślenia, postawach, odruchach, środowiskowych lojalnościach – zalęgły się dożywotnio RACJE WŁADZY POGARDLIWEJ, z których wynika: najważniejsze, aby MOJE wciąż było na wierzchu niezależnie od wszystkiego innego, a do tego warto, by zadowolić MOICH mocodawców i moich drużynników.

To działa bezwiednie. Rozmaici rewolucjoniści oraz szary lud wyobraża sobie naiwnie, że taki urzędnik, funkcjonariusz, poseł, radny, kontroler, egzekutor – nic innego nie robią, tylko spiskują przeciw nam, szarakom. I że wystarczy ich na tym przyłapać. Nieprawda. Wyobraźmy sobie „idealnego rwacza dojutrkowego”, robiącego w biznesie. On nie myśli na co dzień o tych setkach drobnych decyzji roboczych w kategoriach jakiejś podręcznikowej racjonalności, słupków i wykresów. Wystarczy, że „z tyłu głowy” cały czas pracuje mu instynktowny detektor: wyjdę na tym na swoje – czy nie wyjdę. I według tej prostej zasady postępuje. Ze skutkiem fatalnym, takim jak Monopole i towarzyszący im nieuchronny Wyzysk.

Podobnie ci, którzy stanowią prawo i go używają, bo to jest treść ich codzienności: ich instynktowny detektor zainstalowany „z tyłu głowy” weryfikuje ich każdy ruch pod kątem „pozycjonowania”, czyli „wzmocni mnie to, czy może osłabi”.

Potęga Ustroju-Systemu, porządku konstytucyjnego, narzuconego Polsce, nie wynika z umyślnego, wrednego spisku ONI-ych na szkodę NAS-zą. Wynika z powszechnego przyzwolenia, by formuła „wzmocni mnie to, czy może osłabi” albo „wyjdę na tym na swoje – czy nie wyjdę” – zdominowała codzienność polityków i przedsiębiorców oraz twórców.

Trochę górnolotnej filozofii

Demokracja (ludowładztwo) to taka szajba helleńska, na punkcie której najpierw Ateny i spółka, potem Roma, a współcześnie Paryż, Londyn Bruksela ze Strassburgiem i parę innych stolic mają „hyzia”. Zauważmy, że w Pekinie, Delhi, Rijadzie, Brasilii, Johannesburgu – nikt sobie specjalnie demokracją głowy nie zawraca (nie nasz cyrk), a w takich miejscach jak Waszyngton czy Moskwa jest owa demokracja szyderstwem z samej siebie. Jak to jest w Warszawie i przyległościach – wiadomo.

Czy w Atenach była demokracja, skoro na 30 tysięcy „obywateli” (też mocno zróżnicowanych w rzeczywistych uprawnieniach) pracowało 300 tysięcy ludzi zniewolonych? Czy w Romie była demokracja, skoro karmiła się ona kolonizacją Europy i basenu Morza Śródziemnego, a jej przywódcy szybko przeistaczali się w tyranów?

Słabą stroną demokracji jest to, że kiedy „niedemokrata” czyni zło, to jest w tym skuteczny, z wielu powodów znanych podręcznikom zarządzania, a kiedy próbuje się go za to rozliczać – to przywołuje on w swej obronie wszystko, co się na demokrację składa. Jak bandyta w filmie amerykańskim, który mówi do policjanta weń celującego: nie możesz mnie zabić, choć ja zabiłem twoich bliskich, jesteś wszak policjantem.

Słabą stroną demokracji jest też to, że jej nie ma i nie będzie, zanim nie rozgości się w każdym umyśle, sumieniu, sercu, duszy i odruchu. A z tym jest kłopot. Zauważmy, że kiedy ktoś porwie nas-wyborców jakimś fajnym rozwiązaniem ustrojowo-systemowym – to mamy w sobie pragnienie, by to rozwiązanie zaprowadził on w kraju raz-dwa. Czyli niedemokratycznie. Najlepiej jakby wziął „za mordę” cały ten establishment, którego mamy dość, powrzucał do lochów, ogołocił ze wszystkiego, pomścił nasze krzywdy, powykręcał im ręce, pozamiatał po nich – i wtedy zaprowadził swoją Utopię, krainę szczęśliwości. A tymczasem siłą demokraty jest to, że powstrzyma się od zaprowadzenia najlepszych nawet porządków, zanim nie przekona nas do nich rzetelnie, a nie tylko „aklamacyjnie-euforycznie”. Los Samorządnej Rzeczpospolitej, zastąpionej przez pakiet Balcerowicza, niech nas uczy, dopóki to pamiętamy.

Niedawno w dyspucie z komentatorami (a jakże, o demokracji) przytoczyłem z Konfucjusza (Zapis Obrzędów, Księga IX, Stan Wspólnoty):

„Gdy nastaje doskonały porządek, świat jest tak dom, wspólny dla wszystkich. Na publiczne urzędy powoływani są cnotliwi i wartościowi ludzie, a intratne stanowiska piastują ludzie zdolni, życiowymi dewizami są zaufanie i pokój między wszystkimi ludźmi. Wszyscy ludzie kochają i szanują swoich rodziców i dzieci, jak też dzieci i rodziców innych ludzi. Dla starych jest opieka i troska, dla dojrzałych praca, dla dzieci wyżywienie i edukacja. Są środki na pomoc dla wdów i wdowców, dla każdego, kto czuje się samotny na świecie i dla niepełnosprawnych. Każdy mężczyzna i każda kobieta mają odpowiednie role do odegrania w rodzinie i społeczeństwie. Poczucie wspólnoty zajmuje miejsce egoizmu i materializmu. Oddanie publicznej służbie nie pozostawia miejsca na próżniactwo. Intrygi i pobłażanie dla nieuczciwego bogacenia się są nieznane. Złoczyńcy, tacy jak złodzieje i rabusie, nie istnieją. Drzwi do żadnego domu nie trzeba zamykać czy ryglować, ani w dzień, ani w nocy. Oto opis idealnego świata: stanu wspólnoty”.

Uważny czytelnik Konfucjusza (nie tylko tego akapitu) zauważy, że jest on w swoich postulatach bardzo chrześcijański (mówię o przesłaniu, a nie o praktycznym doświadczeniu). Tego samego ducha znajdujemy we wszystkich świętych księgach: Tora, Biblia, Koran, Śruty, Tipitaka, Adi Granth, Daodejing, Awesta, itd., itp. A także w wielkich świeckich manifestach humanistycznych (nieustająco zalecam każdemu lekturę „Le Petit Prince” Antoine'a de Saint-Exupéry'ego, średnio co 5 lat). Oznaczać by to musiało (tak to sobie wyobrażam), że Człowiek jako fenomen nosi w sobie – niezależnie od miejsca na ziemi i od czasu historycznego – jakąś wenę Dobra, Piękna, Prawdy, Sprawiedliwości, itp. Osobiście wyróżniam cztery takie weny: ubuntu (jestem poprzez współ-bycie z innymi), pleroma (jestem poprzez proces doskonalenia siebie i otoczenia), baatur (jestem poprzez misję obdarowywania innych moją nadzwyczajnością), satya (jestem poprzez swoje zanurzenie w prawdzie).

Powyższy akapit może wydać się „nie na temat”, że niby co mają do demokracji roztrząsania o ludzkiej kondycji moralnej. A ja odpowiadam: szkoda strzępić języka, jeśli Słuchacz albo Czytelnik będą Demokrację traktować jak poręczne narzędzie polityczne, a nie jak swoją wewnętrzną potrzebę bycia „tak, a nie inaczej”. Rozwiązania systemowo-ustrojowe są dobre, jeśli są „w nas”, a nie kiedy nami zarządzają „z zewnątrz”. To dlatego od kilkunastu lat nabieram dystansu do rozmaitych zbawiaczy świata, podzielając ich humanistyczne racje, ale stroniąc od ich pogardy dla tych, których zbawiają.

Umyśliłem sobie, że dwa są bezwzględne warunki demokratyzacji: kandydaci w jakichkolwiek wyborach powinni być wyłaniani „oddolnie”, spośród nas (jednym słowem: żadnych list redagowanych w gabinetach), a ci, którzy ostatecznie zostaną wybrani, muszą mieć świadomość, że będą odwołani, jeśli sprzeniewierzą się swoim obietnicom danym w kampanii wyborczej (bezwarunkowe referendum konstruktywne angażujące zaledwie  10% wyborców). Swojskość i odpowiedzialność wszelkich przedstawicieli i reprezentantów, w obszarze polityki, działań gospodarczych, twórczości artystycznej, poszukiwań intelektualnych, itd., itp. bez spełnienia tych dwóch warunków – wszelką demokrację możemy odesłać do podręczników i oddać na warsztat filozofom. Wszelkie zbawianie świata bez tych dwóch minimów – nie ma sensu.

Całkiem niedawno, korzystając ze słoneczka, uciąłem sobie ploteczki na przyzbie. Oczywiście, o polityce wielkiej i całkiem małej. Wymknęło mi się takie zdanie: nie narzucaj swojej racji, nawet najświętszej, żadną miarą, nie traktuj jej też jako wehikuł kariery, ale kiedy będzie okazja być przyzwoitym – to tej właśnie okazji nie przegap.

I tego się trzymajmy…