Trupi odór upadłości

2015-10-04 10:48

 

Wiele jest rozmaitych definicji bankructwa (najprostsza: trwała niemożność spłacenia zaległych zobowiązań), zatem jedna więcej, moje – nie zaszkodzi.  Otóż moja definicja za bankruta uważa taki podmiot, który:

1.       Ma zadłużenia wymagalne przekraczające możliwość pokrycia w wyobrażalnym (rozsądnym) terminie;

2.       Trwale generuje deficyt swojej działalności;

3.       Nie wyposażony jest w mechanizmy odwracające trend deficytowy;

Izba kierowana przez Jacka spełnia co najmniej warunek drugi. Jej miesięczne zobowiązania „robocze” przekraczają miesięczne wpływy „robocze”. Zestawienie obejmujące czynsz, rozmaite opłaty „medialne”, zobowiązania wobec pracowników, koszty organizacyjne – daje sumę ponad 50 tysięcy złotych. zestawienie obejmujące stałe wpływy, to dwóch dużych „sponsorów-zleceniodawców” dających miesięcznie 35 tysięcy złotych, można sobie też wyobrazić, że izba realizuje 2 geszefty komercyjne miesięcznie (po kilka tysięcy) oraz trochę „skubnie” z dotacji na „eventy”. Tak czy owak oznacza to od kilku do kilkunastu tysięcy miesięcznie deficytu.

Deficyt ten jest łagodzony kilkoma drogami:

1.       Na początku roku każdy z polskich członków izby dostaje fakturę na 12 miesięcznych składek – i można założyć, że z tego wpływa do izby około 100 tysięcy złotych (na pewno mniej);

2.       Prezes i inni członkowie kierownictwa Izby (co najmniej jeden) pożyczają izbie „prywatnie” poważne kwoty, kiedy bieżące zobowiązania uwierają boleśnie;

3.       Niektórzy członkowie izby, którzy obsługują niektóre „zapętlone” płatności – pozwalają izbie na zaległości (jedna taka zaległość wynosiła nawet 90 tysięcy złotych);

4.       Podejmując kolejne inicjatywy wizerunkowo-statutowe izba stara się korzystać z cudzych możliwości, ostatecznie pobierać opłaty;

Trzebaby wypisać tu kilka „danych wrażliwych” na temat funkcjonowania izby, żeby dać pełny obraz „niedoczasu finansowego” izby, ale już po tym, co powyżej, jasno widać, że brakuje nieszczęśliwego przypadku, aby któryś z kontrahentów lub organ państwowy postawił izbę w stan upadłości.

Polska jest „bogata” w bankrutów będących w takiej właśnie sytuacji: niby wszystko funkcjonuje normalnie, ale kiedy zbliżają się dni wypłat wynagrodzeń, albo kiedy przychodzą pisma ze skarbówki czy ZUS – atmosfera w biurach tężeje i pojawiają się rozmaite pomysły sanacji doraźnej.

Zresztą: Polska jako podmiot rozliczeń międzynarodowych i wewnętrznych jest też bankrutem, tyle że „niezgłoszonym”. Ponad siły zadłużone są gospodarstwa domowe w liczbie masowej, większość małych i średnich przedsiębiorstw, a przede wszystkim firm jednoosobowych (takich zarejestrowanych w urzędzie dzielnicy czy gminnym) żyje w opisanym wyżej „niedoczasie finansowym” (ratując się np. zawieszaniem działalności), „po pachy” zadłużone są administracje samorządowe, a zobowiązania budżetu rządowego wobec biznesu i banków (np. obligacje, kredyty) i wobec podmiotów zagranicznych – sięgają zenitu. Mnożenie się rozwiązań okołobudżetowych jest praktyką ratowniczą wpisaną w model rządzenia.

Na chwilę porzućmy izbę i zajmijmy się finansami publicznymi (potem okaże się to zabiegiem wyjaśniającym funkcjonowanie izby).

Otóż dobrym sposobem na to, by udawać, że budżet nie jest zadłużony – jest kreowanie formuł pozabudżetowych.

Z przyczyn, które wymagają osobnego rozważenia, ale wiążą się z potężniejącym zmonopolizowaniem wszelkich aspektów rzeczywistości – czytaj TUTAJ – deficyt budżetowy stał się stałym, nieodzownym wątkiem Budżetu, i to nawet w fazie jego planowania-projektowania. Trzeba przyznać, że to nie jest normalne, jeśli wciąż od nowa zarządcy Kraju i Ludności planują deficyt dochodów wobec wydatków: to jawny, bezczelny i ewidentny dowód niegospodarności.

Świat – na przykład UE – zapisał nawet, że jakiś określony deficyt budżetowy jest DOPUSZCZALNY! Zatem wszyscy szybko osiągnęli pułap „dopuszczalny” i nadal mają kłopot z rosnącym deficytem. Na to znajduje się recepta.

Na przykład w Polsce mamy liczne „inśtytucje parabudżetowe”: ich historia jest długa, nie są one wynalazkiem współczesnym (patrz: TUTAJ). To co jest współczesnym wkładem do tej formuły – to fakt, iż są one finansowane w coraz większy sposób z rozmaitych obowiązkowych opłat i odpisów, których oficjalnie nie nazywa się podatkami.

Mamy też liczne agencje i fundusze państwowe, na które składają się po trosze rządy i duże organizacje gospodarcze. Ich zadaniem rzeczywistym (poza manifestowaną troską o dobro powszechne) jest wytworzenie „odrębnego obiegu” gospodarczego, pozornie otwartego dla wszystkich (przedsiębiorczych), ale w rzeczywistości zamkniętego dla wyraźnie wyodrębnionej grupy.

Są jeszcze doskonale przećwiczone w czasach gospodarki nakazowo-rozdzielczej podmioty gospodarcze i inne instytucje kontrolowane przez Skarb Państwa. Tam są gromadzone w sposób para-komercyjne wielkie zasoby. Któż ogarnie majątek w postaci gruntów i obiektów, którym dysponuje kolej i nie wykorzystuje go?

Z ostrożności procesowej nie podam konkretnych przykładów, ale zapewniam, że izba opanowana przez Jacka funkcjonuje w niemal identycznej formule. Jej deficyt – który w normalnym trybie powinien skutkować wnioskiem zarządu o upadłość – jest przenoszony na rozmaite podmioty skoligacone oraz na – jakże dobrze znana byłemu ministrowi resortów gospodarczych – formułę „deficytu budżetowego”. I jakoś to trwa.

Kiedy się odwiedzi stronę internetową izby – widać tam bogata relację z licznych działań statutowych izby. Pogratulować. Trzeba jednak wiedzieć, że każde takie działanie – to wymuszona lub dobrowolna „ofiarność” kogoś, kto liczy na „coś”, jeśli wesprze taką działalność.

Izbę w ostatnim okresie dosięgnęły dwa nieszczęścia:

1.       Zmarł Prezes Honorowy, który zarazem dostarczał do Izby mniej-więcej połowę jej wpływów miesięcznych (pozornie za analizy ekonomiczne, ale w rzeczywistości za gotowość izby do występowania w charakterze wspornika działań holdingu tego sponsora na Ukrainie). Prędzej czy później ów holding zacznie przyglądać się kilkuletniej współpracy z izbą i być może nie doszuka się większego sensu takiej współpracy;

2.       Drugie nieszczęście jest in-spe: zbliżające się wybory parlamentarne ostatecznie zakończą okres niemal bezkrytycznego wspierania izby przez Ministerstwo Gospodarki i związane-zależne instytucje parabudżetowe. Zamknięta zostanie możliwość łatania niedoborów „nadkosztami”;

Nie jestem zbyt złośliwy jeśli zauważę, że aktualne kierownictwo izby nie ma czarodziejskiej różdżki, która pomogłaby załatać te dwie poważne luki w budżecie. Widać też, że najbogatszy członek zarządu, który jednym ruchem bez własnych dolegliwości mógłby sfinansować pół roku działania izby – nie pali się do tej formuły, jaka dotąd w izbie króluje. Sądzę, że to on albo rozsadzi, albo „przejmie” izbę.