Szukam partii

2010-02-20 21:38

 

SZUKAM PARTII

/łatwo jest przystąpić do pierwszej z brzegu drużyny, byle tylko poczuć w sobie siłę jedności wielu, byle ustanowić sobie pole do gry dla kariery: co innego, kiedy ma się własne poglądy i szuka się dla nich właściwego gniazda, nie mając na to pokrycia w dochodach własnych/

 

Szukam partii lewicowej, to jest szczerze przejętej dolą zwykłych ludzi, poszukującej dla tego ludu takich rozwiązań, które bez konieczności „chwilowego” pogorszenia sytuacji będą temu ludowi służyć polepszeniem doli, będą dla ludu uśmiechem losu. Partii wywieszającej otwarcie na swoich sztandarach hasło liberte, egalite, fraternite i czynnie te idee wnoszącej w życie codzienne, partii z programem społecznym rozpostartym między sprawiedliwość społeczną i wrażliwość na ludzkie sprawy. Partii ludzi niezłomnych, nie „doroślejących” w miarę zdobywania wpływów, władzy i doświadczenia, nie pogrążających się w pragmatyzmie na drodze od idei do dzieła. Partii, która nigdy nie uwierzy, że podział na lewicę i prawicę jest anachroniczny, że humanizm i społecznikostwo to są przeżytki, że wizje świata pokoju i szczęśliwości to utopie, partii, która nie zdradzi prostego ludu, kiedy wrośnie w protokoły i salony, nie wyprze się swojego pochodzenia, kiedy w bezpośrednim jej zasięgu znajdzie się arystokratyczny, ekskluzywny wymiar kultury narodowej i światowej. Partii, która humanizm pojmuje jako postrzeganie w człowieku i ludzkości tego, co ponadczasowe i najwyższe, co przekracza porządek fizyczny i materialny, jako projekt majeutyczny, wyzwalający ludzką twórczość prowadzącą do dzieł ważnych społecznie i społeczeństwu oddanych.

Powiada się, że lewica to komuniści, synowie Stalina i paru innych jemu podobnych, a to jest obraza dla lewicy, tak jak obrazą dla niej jest wymachiwanie lewicowymi proporcami przez zdeklarowanych partyjnych i nomenklaturowych aparatczyków sprzed Solidarności, przez biznesmenów grabiących pod siebie narodowy dorobek, przez sitwę osiadłą w ministerstwach dla wyprzedaży za bezcen wszystkiego, co jeszcze wartościowe, przez teoretyków dających przewagę teorii ekonomii nad poprawą losu przeciętnego człowieka.

 

Szukam partii obywatelskiej, to jest partii skupiającej tych, którzy – rozumiejąc więcej niż przeciętny człowiek – wykorzystują tę swoją przewagę dla dobra powszechnego, czynią z Polski Rzeczpospolitą, działają uczciwie w imieniu i na rzecz wszystkich, powstrzymują się od pokusy wykorzystania przewag dla własnej mamony, wspierają wszelkie inicjatywy i przedsięwzięcia korzystne dla ogółu, zaś uspokajają zapędy tych, którzy próbują budować własne nisze dobrobytu, zwłaszcza kosztem otoczenia i innych ludzi. Samorządność realizują w samorządach, a nie w grach politycznych i ekonomicznych. Samorządność widzą jako jedyny sprawiedliwy i zarazem efektywny porządek świata a nie warsztat produkcji klasy zwanej średnią. Samorządy widzą jako tygiel wzajemnie przenikających się inicjatyw i przedsięwzięć na rzecz publicznego dobra. Państwo widzą jako agencję usługową zarządzającą nawą publiczną w jej ekstremalnych niszach a nie siedlisko próżnej władzy służącej interesom, jakiekolwiek by one nie były szlachetne w wyrazie i pobudkach. Szukam partii stawiającej sobie za cel danie każdemu szansy zostania obywatelem, czyli kimś o ponadprzeciętnym rozumieniu natury rzeczy i spraw publicznych i o takiejż konstytucji moralnej, wyposażonej w imperatyw czynienia dobra każdemu i wszystkim zarazem.

Powiada się, że obywatel to posiadacz państwowego dokumentu tożsamości, a to jest nieprawda i wielkie kłamstwo, bo w ten sposób obywatelem czynimy złodzieja i kryminalistę, szubrawca i menela, partyjniaka i biurokratę, wyrwigrosza i rwacza posad – każdy z nich szkodzi krajowi po swojemu, każdy z nich jest ciężarem dla pobratymców.

 

Szukam partii ludowej, czyli partii Człowieka, osoby jako autonomicznego bytu natury duchowej, obdarzonego wolnością i moralną odpowiedzialnością, świadomością i wolą, zupełnego w swym wymiarze doczesnym i transcendentalnym, kreowanego przez pracę własną i uspołecznioną, ustawicznie przełamującego ograniczenia materialne i duchowe w poszukiwaniu Dobra. Partii ludowej, czyli partii Kultury zbudowanej na etosach pracy i odpoczynku zorganizowanych według społecznego porządku wzmocnionego Tradycją, całokształtu wartości, idei, norm, wzorców, dorobku, którym oddajemy cześć dla nich samych i które gotowi jesteśmy „uprawiać” w każdym znaczeniu tego słowa, tworząc i eksploatując dzieła ulotne i trwałe, pospolite i wyjątkowe, powszednie i niecodzienne. Szukam partii ludowej, czyli partii Natury, umiejącej żyć z Naturą w zgodzie i wzajemnej korzyści, a symbiozę tę pojmuje jako gospodarskie zarządzanie ekosystemem w taki sposób, by nic nie traciła ludzka konstytucja, a zarazem by środowisko było człowiekowi wdzięczne za jego obecność i starania i wdzięczność tę okazywało. Partii, która – antycypując przyszłość i robiąc wiele dla jej światłości – nie przekreśla tego, co tworzy teraźniejszość, a zwłaszcza edukacji, wiary, pracy, rodziny, dzieciństwa, młodości, pragnień.

Powiada się, że lud to fufajka, walonki, zgrabiałe od pługa ręce i twarz ogorzała zaś oddech „procentowy”, a przecież lud w Polsce to sąsiad każdego z nas, człowiek z krwi i kości, w dodatku zwykły człowiek, a nie jakaś nieznana postać albo – jak niektórzy mówią – szara masa. Trzeba medialnie i mocno uruchomić kampanię na rzecz przywrócenia dumy ludowi, wspólnotom sąsiedzkim, bo to one stanowią sól naszego narodu. Demokracja nie rodzi się w parlamentach, tylko pośród sąsiadów, którzy wiedzą, czego mogą od siebie oczekiwać i nie muszą od razu stawać się kimś ważnym, żeby posuwać codzienne sprawy naprzód.

 

 

A kiedy partii takiej nie znajduję, to zadaję się z wszystkimi, których chciałbym w takiej partii widzieć razem i nie widzę w tym pragnieniu beznadziejności.

 

 

Warto przywołać do życia dawną instytucję swojszczyzny, dużo efektywniejszą w zarządzaniu państwem (np. gospodarką) niż obywatelstwo.

Swojszczyznę zdefiniujmy jako rodzaj umowy pomiędzy jednostką (rodziną, grupą) a gminą (podstawową jednostką administracyjną), opartą na poręczeniu samorządu. Przypuśćmy, że ktoś postanowił zamieszkać w Bieszczadach i pracować w potaszni[1] albo realizować projekty turystyczne. W pierwszym przypadku musi wykazać się deklaracją potencjalnego pracodawcy, w drugim – znajomością fachu turystycznego. Odpowiednie argumenty przedstawia sołtysowi albo radzie gminnej. Rada (sołtys) ma prawo „przeegzaminować” kandydata do lokalnej wspólnoty na okoliczność karalności, wykształcenia, zainteresowań, oferty finansowej (podatki), jego potrzeb osobistych i dotychczasowej kariery. Podejmie decyzję przychylną lub nie. Jeśli decyzja jest przychylna – osoba, rodzina lub grupa może się osiedlić. Wraz z nią przybywają do gminy odpowiednie fundusze i zabezpieczenia wynikające z generalnego bilansu gospodarki.

Możliwy jest proces odwrotny, polegający na cofnięciu swojszczyzny. Jest to rodzaj wotum nieufności, kara za przewinienia wobec lokalnej społeczności. Jej konsekwencją jest „odcięcie” jednostki od wszelkich wypracowanych przez społeczność wspólnych, stanowiących dorobek gminy (wsi) dóbr i możliwości. Natomiast wysiedlenie może nastąpić wyłącznie na podstawie zgody „ukaranego”, po zapewnieniu sprawiedliwego odszkodowania za pozostawiane mienie (ziemia, budynki, itp.).

Instytucja swojszczyzny jest jedynym znanym w historii realnym wyrazem samorządności: mowa o osadnictwie wiejskim i miejskim (lokacje) oraz o przyjmowaniu uchodźców (realizowanym dziś w Polsce), a także o banicji. Najczęściej bowiem samorządność jest tylko nazwą nadawaną delegaturom państwowym i okraszaną „organizowanym” poparciem społecznym w postaci wyborów i rad. Przypadek Bieszczadów nie jest abstrakcyjny: w ostatnich latach osiedlił się tam na stałe były minister, stawiając rezydencję w gminie Lutowiska i uruchamiając fermę bydła w gminie Czarna. Lokalna społeczność nic w tej sprawie nie miała do powiedzenia (nie przesądzam tu o poparciu lub negacji dla byłego ministra), choć w jednej z gmin wiele hektarów otuliny parku narodowego przeznaczono na prywatne cele mieszkaniowe, a w drugiej zagospodarowany został publiczny (państwowy) majątek po PGR. Inny zaś osobnik (wykładowca uniwersytecki), w tejże gminie Lutowiska i Czarna, został „wygryziony” ze schroniska turystycznego, które odbudował wielkim nakładem kosztów i energii (to już drugie otryckie „dzieło” tego osobnika), urządził i zamieszkał: przez 30 lat wrastał w miejscową społeczność i był w niej postrzegany jako „swój”, a jednak nadleśniczy okazał się mocniejszy od niego. Tu też lokalna społeczność nie miała nic do powiedzenia, rzecz załatwiono w trybie administracyjnym.

Rola instytucji swojszczyzny wydaje się jeszcze ważniejsza. Jest ona usankcjonowaniem przynależności do wspólnoty zwanej ostatnio w Polsce „małą ojczyzną”, legitymacją do postrzegania siebie jako „tutejszego” z wszelkimi konsekwencjami (jestem Kaszubem, mogę uczestniczyć w życiu publicznym i kulturalnym Kaszubów – moich współbraci). Ktoś pomieszkujący w gminie bez swojszczyzny powinien być w niej pozbawiony – na przykład – biernego prawa wyborczego. Zauważmy, jak wiele w Polsce dokonuje się manipulacji na tym tle (tzw. przywożenie w teczkach). Poza tym instytucja swojszczyzny wyklucza możliwość „kolekcjonowania” przynależności: jest ona jednorazowa i wyłączna, w odróżnieniu od obywatelstwa.

 

Swojszczyzna jest dla mnie projektem ludowym, obywatelskim, lewicowym. Ogłaszam nabór stronników.



[1] Wypalarnia drewna, w której produkowany jest węgiel drzewny;