Szachy, panie, to gra dla bystrych, ale nie narowistych

2016-01-14 06:50

 

Starsze pokolenie, które nie wprawiło się w rozmaitych „game-boy’ach”, pamięta rywalizację szachowych arcymistrzów Anatolija Karpowa i Garri Kasparowa. Trwała ona latami, zdobywane tytuły były podważane wzajemnie przez rywali, i ostatecznie młodszy założył konkurencyjną organizację szachową.

Do szachów trzeba mieć smykałkę, jeśli nie jest się komputerem. Smykałka polega na intuicji. Ilość możliwych przebiegów partii szachowej określa się szacunkowo na 1078 (jedynka z 78 zerami), ale są różne sposoby liczenia. Szachista z intuicją – podobnie jak ping-pongista czy rajdowiec albo piłkarz – ma narowy, własny zestaw zagrań i przeciw-zagrań. Używa ich pakietami, bowiem planuje na kilka ruchów do przodu (partia szachowa to najczęściej kilkadziesiąt ruchów). Przeciwnik rozumiejący szachy najczęściej wyczuwa (nie wie, ale wyczuwa) w kluczowych momentach rozgrywki, jakie „łańcuszki” posunięć trzyma w zanadrzu konkurent – i jeśli dobrze wyczuł – ma swoje własne w odpowiedzi. Może nie wygra, ale zbierze oklaski.

W najgorszej sytuacji jest zawsze ten, kto ma swoje własne narowy, ograniczoną ilość „sztuczek”: to dlatego wielu dobrze wyszkolonych muzyków nie może porwać publiczności, choć z przyjemnością się ich słucha. Narowy to rodzaj autokastracji. Szachista podchodzący to rywalizacji powinien mieć w sobie dwie sprzeczne cechy: opanowanych jak najwięcej „łańcuszków”, ale jednocześnie wyzbycia się wszelkiej rutyny, jakby się początkowało.

 

*             *             *

Teraz przejdźmy do mojej ulubionej polityki. Polska polityka dnia dzisiejszego – to coś między generalnym remontem a rekonstrukcją. Najpierw opiszmy sytuację wyjściową:

1.       W wymiarze międzynarodowym – bardziej znaczącym dla losów Kraju i Ludności – Polska jest mocno, z niewielką swobodą ruchu przycumowana do budżetowej biurokracji europejskiej i militarnego projektu (wielo-projektu) amerykańskiego. Swoboda gospodarcza Polski sprowadza się wyłącznie do przyzwolenia dla poszukiwania nowych biznesów w dowolnym miejscu globu, pozostałe wymiary swobody są zagospodarowane przez globalny biznes i globalną finansjerę. Swoboda militarna Polski jest jeszcze mniejsza: reagujemy jedynie na dyspozycje odpowiadając na nie z entuzjazmem albo „tak, ale”. W tym sensie możemy sytuację Polski przyrównać do tej z lat 60-tych XX wieku (Gierek po zastąpieniu Gomułki znacznie poszerzył polski zakres swobody, podmiotowości);

2.       W wymiarze krajowym – mamy do czynienia z walką „plastycznego z nieustępliwym”. Politycy to społeczność plastyczna, biurokracja (nomenklatura) to struktura sztywna. Jeśli w świecie polityków nastąpiło przesilenie, formacja dotąd zespolona z nomenklaturą utraciła najważniejsze prerogatywy – to mamy do czynienia ze sprzecznościami, właściwie z antagonizmem między nową formacją a nomenklaturą. Zauważmy, że to nomenklatura jest „legionem” europejskim i amerykańskim, realizuje koncepty tam zrodzone, przekładane do Polski dziesiątkami tysięcy podpowiedzi, relacji towarzyskich, ścieżek awansu, mikrobiznesiątek. Nie mówię ani o korupcji, ani o zdradzie, tylko o narowach, o „łańcuszkach” zagrań rutynowych;

W kategoriach służbowych nomenklatura to załoga pracownicza wykonująca zadania posyłane przez społeczność polityków. Ale weź tu steruj załogą, która jest związana ze starym dyrektorem, a do tego ów stary dyrektor nadal siedzi w biurowcu, tylko na gorszym piętrze!

To nie jest pierwszy w Polsce taki przypadek niespójności nomenklatury z polityką. W PZPR znane były konflikty rozmaitych kamaryl, a i III Rzeczpospolita ma w tej sprawie swoją historię. Tym razem jednak chodzi o to, że nowa formacja polityczna nie wyburza jedynie ścianek działowych i mebli – tylko przestawia filary.

Zatem Europa i Ameryka – pełniące rolę dowódczą wobec Polski (z uwzględnieniem tzw. kultury politycznej) – mają powody do zaniepokojenia. Polska to ponad 30 milionów konsumentów i podatników, to dobrze uzbrojony (jakkolwiek rozumieć „uzbrojenie”) teren na „froncie wschodnim”.

Jako, że ani NATO, ani UE nie są totalitarne (choć są autorytarne) – ich zaniepokojenie nie polega na podjudzaniu polskiej nomenklatury do dywersji czy sabotażu, ale na „pracy ze społecznością polityków”. Pracy z zaangażowaniem – właściwie jawnym – agentury wpływu. I to tu właśnie mamy do czynienia z szachami.

Przypomnijmy, że początkiem, otwarciem trwającej właśnie rozgrywki było wytrącenie z rąk ustępującej formacji (wtedy jeszcze się za taką nie uważała) filaru ustrojowego w postaci Urzędu Prezydenckiego. To nie jest najważniejszy element Państwa, ale na pewno węzłowy, mający silne prerogatywy ustrojowe. Popłoch, histeria, uraz, szok. W ślad za tym elementy chaosu nomenklaturowego, gorączki politycznej, zamętu, rozgardiaszu. pośród krzątaniny sporządzono naprędce kilkadziesiąt (powtarzam to po raz kolejny) zabezpieczeń przed tym, żeby "nie nasz" Prezydent nie przeszkadzał: najwyraźniej nikt nie zakładał, że „kukizonada” zamieni się w lawinę, więc okopywano się dość rutynowo naprzeciw Głowy Państwa.

Zaryzykuję napaść dociekliwych i hejterów, ale wymienię kilka obszarów takich zabezpieczeń:

1.       Trybunał Konstytucyjny: jeśli Prezydent będzie coś spowalniał albo blokował – to się go uzna za błądzącego siłami poważnego gremium;

2.       Przetargi i konkursy: pozawiera się umowy i zobowiązania, które im ciaśniejsze, tym trudniej się z nich wycofać, nawet jeśli ujawni się ich niekorzystność albo nieprawidłowość;

3.       Media: jeśli Prezydent i jego formacja zechcą się odwołać do opinii publicznej – to wzmoże się strumienie zasilające (za reklamy i ogłoszenia);

4.       Top-nomenklatura: kontrakt menedżerski to wygodna formuła uczynienia kosztowną czystki na najważniejszych stanowiskach;

5.       Średnia nomenklatura: jeśli dodatek funkcyjny i nagroda roczna czy kwartalna to duplikat wypłaty – wtedy kupuje się lojalność managementu i jego pomysłowość;

6.       Kiście nomenklaturowe: około 100 tysięcy urzędników i funkcjonariuszy ma wpływ na wyniki konkursów zasilających biznes, parafie i organizacje pozarządowe oraz administrację lokalną;

7.       Instytucje finansowe (banki, fundusze, para-budżety, ubezpieczalnie, itd., itp., w tym takie giganty jak Fundusz Pracy, ZUS, NFZ) – święta krowa da mleko, kiedy trzeba będzie;

8.       Mundurówki – duże zastrzyki dla elit, wyrozumiałość i podwyżki dla niskich szarż – to najlepszy gwarant lojalności, poza kadrami wysoko-funkcyjnymi;

9.       Państwa w państwie: prawnicy różnych maści, działacze sportowi, lekarze, urzędnicy – to środowiska ważne z punktu widzenia pacyfikacji ewentualnych rokoszy;

Do znudzenia będę powtarzał: to zaledwie kilka z kilkudziesięciu zabezpieczeń, które razem wzięte pogłębiają patologię, polegającą na tym, że elita polityczna i nomenklatura skupione są nie na pomyślności Kraju i Ludności, ale na niezbywalności władztwa nad budżetami. Choćby się waliło i paliło – wypieszczony „nasz” budżet musi być.

Dodatkowym, choć niespodziewanym zabezpieczeniem był niespotykany od dziesięcioleci i nijak nie powtórzony sukces koalicjanta w wyborach samorządowych, gołym okiem widać w tym sukcesie błędy systemowe, które okazały się – a jakże – nieznaczące, zdaniem – a jakże – organów kontrolujących.

 

*             *             *

Jak to się stało, że formacja rządząca dostała cięgi w wyborach parlamentarnych 2015 – będą mądrale pisać książki. W każdym razie poruszenie w UE i NATO (oczywiście, dyskretne) było większe niż rejwach i rajzefiber, jaki obserwowaliśmy w polskich mediach.

Do jesieni formacja ustępująca okopywała jedynie Prezydenta, „obcego”. Teraz jednak utraciła za jednym zamachem kilka pozycji:

1.       Wpływ na kształt ustaw;

2.       Wpływ na „prawo powielaczowe”;

3.       Wpływ na życie codzienne kadr szeregowych;

4.       Wpływ na kształt „egzekutywy”, czyli Rządu;

5.       Wpływ na top-nomenklaturę;

6.       Kontrolę nad budżetami;

7.       Kontrolę więzi „legionów” z NATO i UE;

8.       Wpływ na dyplomację (czytaj: agenturę wywiadowczą i wpływu);

9.       I tak dalej;

Tylko ktoś naiwny mógł sądzić, że – ponosząc tak ogromne straty – ustępująca formacja z pokorą pochyli głowę. Przypomnę też takie POPiS-owe zdarzenie, kiedy to w 2005 roku dużą przewagę zyskały dwa ugrupowania w jakiś tam sposób post-solidarnościowe (kosmetycznie – wygrało PiS), ale negocjacje rządowe – przy kamerach (kuriozum) – toczyły się „pod” premiera „desygnowanego” przez PO. Oczywiście, winą za porażkę tak aroganckich negocjacji przypisano (media) PiS-owi.

Ustępująca formacja (bez PSL, które musiało się szybko przeorganizować, żeby nie wypaść w ogóle poza nomenklaturę) sięgnęła po swoich kilkadziesiąt zabezpieczeń „antyprezydenckich”, które trzeba było podrasować pod nową sytuację i skierować przeciw całej nowej formacji, a nie tylko przeciw Pałacowi.

Gra zaczęła być ciekawsza, bo dwu-frontowa: pierwszy front powstał wewnątrz społeczności politycznej, drugi front powstał na styku między „kiściami” a nową formacją.

Na froncie parlamentarnym panuje chaos: ustępująca formacja ma trzy twarze (starorządową, ludową i „nowoczesną”), a formacja wschodząca składa się z zaciężnej armii oraz harcownika, wprowadzającego element niepewności. Przede wszystkim jednak zaciężna armia nie „obcyndala” się i „na rympał” zaprowadza zaplanowane (niekoniecznie: przygotowane) rozwiązania, nie dając czasu na namysł formacji ustępującej. Ale jest jasne, że nie spocznie z tymi dywanowymi nalotami, zanim nie pokona antagonizmu  między nomenklaturą a większością sejmową.

 

*             *             *

Tu dochodzimy do sedna. Przecież nikt poważny nie podejmie się wymiany kilkuset tysięcy ludzi! To oznacza, że wschodząca formacja użyje innego narzędzia: kasy i „wyłączników”. Oczywiście, top-management starego chowu powinien pakować walizki, ale pozostali uchowają się tym bardziej, im szybciej pojmą, że ręka bijąca może być ręka karmiącą.

Oznacza to nic innego, jak „szczera skrucha i szczegółowe wyjaśnienia” w sprawach „kiści” i podobnych. Inaczej: skuteczny audyt dokonany przez formację wschodzącą na szkodę formacji gasnącej.

To zagrożenie swoistym nomenklaturowym prozelityzmem staje się już groźne dla UE. Skolonizowana Polska gotowa jest wystawić rachunek za różne numery kolonizacyjne. Na światło dzienne czekają setki sztuczek, takich jak to, że dopóki były ulgi podatkowe, to markety miały zyski jak trzeba, a kiedy termin ulg się skończył – nagle zaczęły finansową cienko prząść. Już zaczęły się wyprzedaże udziałów a nawet wyprowadzki znanych marek.

Jowialne pogaduchy europejskie z panią Premier jeszcze kilkadziesiąt godzin temu, połączone z ugrzecznionym spotkaniem top-parlamentarzystów u niej w gabinecie – to 1:0 dla biurokracji UE. Widziałem te rozżalone emocje szydełkowe skryte za kamienną twarzą. Nawet ja, ze swoją podejrzliwością, myślałem, że coś się zmienia. A tu dupa: chamska napaść na Rząd w Sejmie tuż po tamtym spotkaniu (będzie zgoda, pod warunkiem, że się z wszystkiego wycofacie), a zarazem procedura kontrolna ze strony UE – to znak, że mamy przyjąć postawę Grecji. I to chytre tłumaczenie: jesteśmy europejską rodziną. Znaczy: nasze prawo do państwowej suwerenności jest mniej ważne niż ściema ideowa (demokracja, praworządność, prawa człowieka). Oczywista ściema, podkreślam, zwłaszcza wobec tego, czego doświadcza i co wyprawia Europa w ostatnich miesiącach. Mam być szczery, to domyślam się już prawie na pewno, jakie było główne pytanie Kaczyńskiego do Orbana: uprzedź mnie, co ci wyciągnęli, że lekko zmiękłeś”.

Oczywiście, traktat akcesyjny, wiążący nas z Europą, oznacza wejście na ścieżkę coraz bardziej konsekwentnego oddawania kontroli nad krajami i ludnościami z rąk wybieralnych parlamentarzystów w ręce niewybieralnych biurokratów, działających albo dla własnego widzimisię (żarcik), albo wedle instrukcji pochodzących nie wiadomo skąd, czyli stamtąd, gdzie wzrok i orientacja obywatela-szaraka nie sięga. Dlatego na gmachach oficjalnych niech unijne flagi powiewają obok biało-czerwonych, ale przedstawiciele władz polskich nie są urzędnikami unijnymi, więc wyłącznie biało-czerwone tło dla Premiera i innych osób wybieranych w Polsce – oceniam jako celne. W sedno.

Wypada przypomnieć (choć to już odrębny temat), że dla mnie najważniejsza jest dziś Europa Środkowa (nie mylić z Międzymorzem czy koncepcją „jagiellońską”). I jej położenie między bliskowschodnim Orientem, Rosją i Europą. W moim przekonaniu to jest punkt wyjścia dla racji dyplomatycznych. Chyba że naiwnie sądzimy, iż marzeniem Rosji jest anektowanie Polski, a USA i Europa będą „Rejtanem” bronić naszego kraju. Coś o tym wiemy z autopsji, nieprawdaż?