Świętokradztwo

2020-07-23 08:54

 

Pomyłki się zdarzają każdemu i prawie zawsze są wybaczalne. Ale konsekwentne, uporczywe naruszenia „cudzego” – są manifestacją złej woli i same przez się stają się niewybaczalne.

Ot, choćby nazwa Nowa Lewica. Początkowo te dwa śliczne słowa oznaczały – najczęściej intelektualno-akademicki – projekt ideowo-społeczny, w który zaangażował się Herbert Marcuse czy Jerry Rubin albo Ernst Bloch. Sformułowanie (cytuję źródło) upowszechnił Charles Wright Mills w eseju „Letter to the New Left” (1960), a sama Nowa Lewica poniechała analiz klasowych („wszystkie kwestie egzystencji materialnej zostały rozwiązane, polecenia i zakazy moralne nie są już istotne”), przeniosła akcenty na walkę z segregacją rasową i innymi formami dyskryminacji-stygmatyzacji, z zatruciem środowiska (naturalnego), z konsumpcjonizmem, z militaryzmem (w tym ze zbrojeniami atomowymi) i innymi aspektami przemocy politycznej, z autorytaryzmem państwowym (terroryzmem „odgórnym”), z czasem dołączyły do tego nurtu formacje feministyczne, antyklerykalne, później LGBTQ i inni, coraz w tym więcej egzaltacji niż treści.

Tak pojmowana „nowość” lewicy odrzuciła „stary” język, a w nim takie słowa jak „proletariat” czy „rewolucja społeczna”, wprowadziła za to takie wyrażenia jak „prekariat” czy „wykluczenie” – byle tylko nie stać się obiektem podejrzeń o staromodny marksizm.

Znaczenie zbitki Nowa Lewica w wykonaniu Piotra Ikonowicza przywracało lewicowości atrybut antykapitalizmu, a nawet „antysystemowości”. Niestety, działania Marka Borowskiego, a ostatnio Włodzimierza Czarzastego – jawnie kopiują tę „zachodnią” New Left, układną, poprawną euro-politycznie, bez poszanowania dla żywej jeszcze historii partii Ikonowicza, niejako „na wydrę” przyswajają sobie, uzurpują nazwę.

 

*             *             *

Albo jeszcze ponętniejsze zawołanie, obecne w nazwie partii Polska Partia Socjalistyczna. To zawołanie jeszcze XIX-wieczne, oznaczające spójnie mieszkaniowe, kasy chorych, uniwersytety robotnicze, składkową samopomoc i dobrosąsiedztwo, ubezpieczenia wzajemne, drobno-banki spółdzielcze i kasy zapomogowo-solidarnościowe, robotniczy ruch przeciw przemocy na szkodę ładu i porządku publicznego (milicja), kooperatywy handlowe, zaopatrzeniowe, żywieniowe, spółdzielnie pracy, samo-edukację (towarzystwa, biblioteki i wydawnictwa oświatowe), akcje do złudzenia przypominające późniejszy KOR, skauting wychowujący we wrażliwości na nędzę i fatalne położenie socjalne, samorządy para-terytorialne (nie będące częścią administracji), na koniec robotnicze związki o charakterze „oporu obywatelskiego”.

Wszystko to znajdowało swoje liczne, idące w setki konkretne inicjatywy-manifestacje, żyło życiem równoległym do zaborczej, a potem sanacyjnej rzeczywistości. Śmiertelny cios takiemu ruchowi zadała… Polska Partia Robotnicza, już po wojnie, w dobie „Polski Ludowej”, rozbijając PPS i wyłuskując z niego „chętnych do kolaboracji”. 

Spadkobierca PPR, czyli SLD, pod przybranym imieniem Nowej Lewicy – dziś idzie na front (z góry przegranej) walki o swoje dobre imię, wciągając PPS w tę brudną grę o władzę (dla swoich, najrówniejszych) na szkodę proletariatu – bo jak inaczej nazwać rosnącą nędzę milionów, obojętna dla „lewicy kawiorowej”? Chciałoby się zakrzyknąć: pogrobowcom grabarzy socjalistycznej partii, wara od socjalizmu!

 

*             *             *

Spośród mnożącego się świętokradztwa wspomnijmy jeszcze o jednym. O proletariackim „śpiewniku”. Wyklęty powstań ludu ziemi. Gdy naród do boju. Śmiało podnieśmy sztandar nasz w górę. My ze spalonych wsi, my z głodujących miast. Czerwony sztandar. Na barykady. Piosenka o 1 Maja. Mazur kajdaniarski. I te całkiem „zagraniczne”: Bandiera rossa (Avanti popolo), El pueblo unido jamás será vencido. A choćby najnowsze Mury (spolszczona L’estaca) albo Żeby Polska czy Jest takie miejsce, taki kraj.

Widział ktoś naszych „top-lewicowych” wodzuniów z którąś z tych pieśni na ustach? Zaintonowali choć raz w tramwaju (ja – wielokrotnie)? Wstali choćby od biesiadnego stołu, by taką pieśnią kogoś-coś uczcić?

Świętokradztwem godnym anatemy są te „mszalne” pomruki „na stojaka”, niby-śpiewne, niby-modlitewne, rozpoczynające albo kończące zebrania partyjne czy uroczystości „pod chmurką”. Jedna zwrotka co najwyżej, z pomocą nagrania ze smartfona. Ani w tym ducha, ani w tym pojęcia jakiegoś. Odpękać – i zasiąść do dalszego spiskowania, knucia, zdrady na szkodę proletariackich interesów i ludzkich losów, bo to jest żywioł lewicowego „aparatu”.

Aż chce się zawyć: PRZEŻYJ TO SAM. Zacytuję fragmenty:

Widziałeś wczoraj znów w dzienniku
Zmęczonych ludzi wzburzony tłum
I jeden szczegół wzrok twój przykul
Ogromne morze ludzkich głów

Ktoś inny zmienia świat za ciebie
Nadstawia głowę, podnosi krzyk
A ty z daleka, bo tak lepiej
I w razie czego nie tracisz nic

Przeżyj to sam, przeżyj to sam
Nie zamieniaj serca w twardy głaz
Póki jeszcze serce masz

 

*             *             *

Nie wystarczy zawołać, kiedy to „nic nie kosztuje” – jestem z lewicy. Po czym zaklepać sobie ważne miejsce w pobliżu fajnej mównicy. A potężnym mikrofonem.

Aby być stąd rzeczywiście – trzeba zasłużyć na to, zapracować własną ofiarą i wiarygodnym działaniem – aby ludzie pracy, nędznicy ("Les Misérables"), poza godnością nie mający nic do stracenia – z wiarą i nadzieją wołali cię po imieniu, jak Fidela, po przezwisku, jak Lenina, po pseudonimie, jak Che. Podkreślam: nędznicy, a nie najbliżsi, mający interes kolesie-współgracze, grający na siebie pod pozorem troski o lud pracujący dzielnic, miasteczek, wsi i osiedli. Tacy kolesie zawsze są obecni w „otulinie”, plecami do spraw i ludzi, za to żarłocznymi twarzami ku poświacie feromonu politycznego. W nadziei, że się też „załapią”.

Trzeba jasno zadbać o tę ludzką godność, aby zwykła, codzienna PRACA „na zmiany, na akord, na pilne zlecenie” nie oznaczała poniżenia, niczym jakaś pokątna działalność po zmierzchu, ale by dawała poczucie dumy z wykonywanych działań i wydawanych owoców.

Tymczasem to, co „nasza top-lewica” wyczynia – to zwykłe przedstawienie odgrywane dla sławy własnej i dla kasy. Niegodne. Paskudne. Szydercze wobec mas pracujących lub tej pracy poszukujących.

Kto dziś – poza akolitami prominentów „top-lewicy” – powie do nich „bracie, przyjacielu, towarzyszu”? Nikt. Co najwyżej ktoś załka rozpaczliwie, przełamując wewnętrzne zażenowanie: POMÓŻ W BIEDZIE! Kto z nimi zasiądzie za stołem przy talerzu  z gęstą, sytną zupą? Nikt, co najwyżej wzniesie okolicznościowe „na zdrowie”, bo tak wypada.

Więc jest jasne, że nie są to nasi przywódcy, tylko kierownicy. Nie umiejący nawet kierować inaczej, tylko dla własnych korzyści.

Jan Gavroche Herman