Stare zwisa, nowe powiewa

2014-06-24 08:04

 

Się kiedy Engels z Marksem popili (patrzcie, historia nic nie mówi o tym, czy byli trunkowi), to wymyślili jeden z najlepszych zwrotów obrazujących dynamikę społeczną.

Otóż – przeskakując wszystkie swoje teoryzmy – ogłosili oni językiem ludowym, że SYTUACJA REWOLUCYJNA to taka, kiedy „stare” JUŻ nie może, a „nowe” JESZCZE nie może (władać, panować, organizować rzeczywistość społeczną).

Zatem będzie dziś o rewolucji, której nie ma, a której wszyscy już teraz oczekują w Polsce, tyle że każdy co innego rozumie pod tym słowem:

  1. Chwalcy ustroju-systemu oczekują „rewolucji kadrowej” i „naprawy prawa” (w PRL nazywało się to „o dalsze doskonalenie postaw socjalistycznych kadry kierowniczej, o dalsze umacnianie siły socjalistycznego państwa”);
  2. Uzurpatorscy przywódcy mas pokrzywdzonych Transformacją oczekują „usunięcia niedoli”, co kiedyś brzmiało „upowszechnienie dobrobytu i dalszy rozwój socjalistycznego modelu konsumpcji”;
  3. Pro-europejscy fantaści oczekują „doprowadzenia standardów do europejskości”, czyli tego samego, co za mojej infantylnej młodości zwało się „o dalsze umacnianie moralności socjalistycznej”;
  4. Itd., itp.;

Wciąż dobrze zapowiadający się przedstawiciel średniego pokolenia polskiej lewicy kawiorowej, Włodzimierz Cz., zauważył w niedzielnym programie Rymanowskiego: władza się powoli rozpada, a opozycja się powoli jednoczy. Myśl ta światła nie daje mi spokoju, bo słowo „władza” tak wiele może oznaczać, a i słowo „opozycja” nie jest przecież jednoznaczne.

Użyję słowa PARADYGMAT. W monografii, opublikowanej w Międzynarodowej Encyklopedii Jedności Nauki (International Encyclopedia of Unified Science), zatytułowanej „Struktura rewolucji naukowych” (The Structure of Scientific Revolutions) opublikowanym w 1962 roku, niejaki Thomas Samuel Kuhn napisał, że „paradygmat naukowy” (używał: "paradigm shift") oznacza pra-podstawę, grunt, zakotwiczenie konceptu naukowego w domkniętym zestawie pojęć i teorii. Dopiero w drugim swoim dziełku ten absolwent fizyki teoretycznej doprowadza nas do tego, że całkiem możliwe, iż nowe paradygmaty naukowe skutecznie i nieodwracalnie przeinaczają paradygmaty społeczne (gospodarka, polityka, barwa kultury – patrz: Kuhn, T.S. „The Road Since Structure: Philosophical Essays”, 1970-1993).

Zatem można powiedzieć, że Paradygmat – w najbardziej ogólnym sensie – oznacza wszystko, co składa się na „normalność” i „oczywistość” organizującą „ład” powszechnie akceptowany. Ma wiele wspólnego z Zasadą.

Na gruncie społecznym (mówimy wszak o rewolucji) oznacza to, że w przestrzeni publicznej zawieszona jest idea, zasada, poręcz, latarnia morska, gwiazda polarna (krzyż południa) – która jest na tyle seksowna, że organizuje życie wszystkim, jest dla wszystkich i dla wszystkiego dobrym odniesieniem. Bo ma takie właściwości, które czynią ją „ponad wszystko inne”:

  1. Akuratność (accurate) – sprawdza się, potwierdza w życiu, eksperymentalnie, doświadczalnie;
  2. Treściwość (consistent) – spójność koncepcyjną własną I zgodność  z innymi ważkimi konceptami;
  3. Samonapędzalność (broad scope) – wyjaśnia nie tylko to, czego się dosłownie ima, ale też inne kwestie, niekiedy nieoczekiwane;
  4. Prostota (simply) – w rozumieniu “brzytwy Okhama”, czyli: prościej nie da się przekazać i objaśnić;
  5. Płodność (fruitful) – pozwala na to, wywołuje to, że łatwo na jej gruncie rodzą się nowe, dalsze koncepty;

Tych pięć właściwości paradygmatu ukradłem przytaczanemu Kuhnowi, z eseju „Objectivity, Value Judgment, and Theory Choice”.

Paradygmat oznacza więc pewien powszechnie uznawany wzorzec, w naszych rozważaniach: wzorzec społeczny.

Można powiedzieć, że kiedy Marks z Engelsem popili, to wymyślili rewolucję, która polega na podmianie paradygmatu społecznego: KAPITAŁ (i związany z nim wyzysk, nierówności społeczne, nieefektywność wynikająca z niewykorzystania i niezaspokojenia potencjału społecznego) ma być zastąpiony – w ich koncepcie – OBYWATELSKĄ SAMORZĄDNOŚCIĄ (zrzeszenie zrzeszeń wolnych wytwórców).

Praktyczne wdrożenie takiej rewolucji, zamiana jej w czyn, potknęła się o drobną przypadłość ludzką, a mianowicie o to, że „świadoma awangarda klasy robotniczej” (partia) bardziej zajęta była samokreowaniem swojej „nomenklatury” do pozycji „nad-obywateli” niż upowszechnianiem samorządności: ta doprowadziłaby, w wyobrażeniu podchmielonych ojców komunizmu, do OBUMARCIA PAŃSTWA, które pod naciskiem samorządnej ludności ustępuje, abdykuje ze swoich rozmaitych funkcji, aż sczeźnie. Dlatego często słyszeliśmy (mówię do Czytelnika „45+”) sformułowanie „umacnianie socjalistycznego państwa”, co było obrazą marksizmu.

Kiedy w roku 1980-81, jako uczestnik nieustającej wtedy debaty,  „nawiedzałem” rozmaite wiece studenckie, seminaria na różnych uczelniach, albo czytałem „bezdebitowe” wydawnictwa ulotne, bardzo często znajdowałem cytaty z Marksa: rozmaici szydercy za pomocą tych cytatów wykazywali, że „socjalistyczna Polska” jest swoim własnym przeciwieństwem. Czytelnik „45-” może i nie wie, że przeciętny student, zwłaszcza nauk społecznych (politologia, historia, psychologia, ekonomia, socjologia, filozofia, prawo, pedagogika, antropologia, etnografia) był naonczas dobrze zorientowany w koncepcie Marksa-Engelsa, bo taki był program nauczania, więc jeśli się z nim nie zgadzał, to dobrze wiedział, z czym się nie zgadza, w odróżnieniu od dzisiejszych antykomunistów, nieco jałowych pod tym względem.

Zauważmy, że Solidarność, nasz nośnik i wehikuł rewolucji najnowszej, stawiał na Samorządną Rzeczpospolitą jako paradygmat ustrojowy[1]. Więcej: wczoraj, będąc w BUW na Dobrej, miałem okazję obejrzeć galerię wspominkowych zdjęć i plakatów z czasów pierwszej Solidarności, a między nimi późniejszy wyborczy program Komitetów Obywatelskich z 1989 roku[2]. Czytelniku: choć trudno dziś w to uwierzyć, Solidarność była ruchem społecznym, stanowczo domagającym się (również w nazwie)wdrożenia mechanizmów samorządności, samostanowienia, samoorganizacji, wspólnotowości, gromadnictwa, samopomocy, wzajemnictwa, a przede wszystkim przyznania obywatelowi i jego konstelacjom (rodzina, sąsiedztwo, społeczność lokalna, podmioty biznesowe, samorząd terytorialny) suwerennych praw do samostanowienia i wolnej od odgórnego dyktatu swobody funkcjonowania i prowadzenia polityki (uczestnictwa w grze interesów).

Jednym słowem: zauważono poniewczasie, że „socjalizm realny” (ja go wtedy nazywałem domniemanym) może i odrzucił paradygmat Kapitału, ale w to miejsce nie postawił na Obywatelską Samorządność, tylko na to, co starożytni Hellenowie nazywali „oligarchią” (rządy „równiejszych”). I cała zabawa solidarnościowa była batalią o PRZYWRÓCENIE KIERUNKU zmiany paradygmatu.

Tymczasem „jakoś tak się stało”, że po jakimś czasie Kisiel mógł zakpić: socjalizm to jest najkrótsza droga od kapitalizmu do kapitalizmu.

Istotą Transformacji – poza tym, że jest ona jednym wielkim oszustwem wobec Solidarności i zdradą wobec Społeczeństwa – jest to, że przywołując, sprowadzając do Polski „wolną amerykankę” ustrojową i ustanawiając ją jako obowiązujący ryt społeczny i gospodarczy – z czasem wygenerowała ona wszech-obecne monopole przeczące „wolnej amerykance”, ale zachowała arogancję, butę i lekceważenie praw, zaś same monopole scementowały się w hydrę Pentagramu (megamedia, megabiznes, megagangi, megapolityka, megasłużby). Zresztą, w tej postaci Polska stała się łatwym łupem kolonizatorów i dziś pełni rolę – jakby to tu rzec i nie zakląć – podrzędną na międzynarodowej mapie świata. Na koniec „oligarchia” (w staro-helleńskim rozumieniu) okazała się multi-kamarylą, skłonną do patologii, bezczelną wobec Ludności, grabieżczą wobec Kraju, stającą ponad Prawem.

Taki model rządów nie tylko budzi rosnący opór (mimo ustawicznego nasączania propagandą sukcesu), ale też jest suicydalny, zmierza do samozatopienia, bo jest niewydajny gospodarczo (he, he, zielona wyspa) i politycznie (he, he, demokracja, tanie państwo), a społecznie rodzi nieuchronnie „rozwiązania alternatywne”, przeciwstawne, wypierające „pro-rozwiązania”.

Znów klarowna staje się pierwotna myśl Solidarności (akuratność, treściwość, prostota, płodność, samonapędzalność): dajmy Ludowi się samorządzić, nawet jeśli mamy pewność, że oto sami potrafimy ludem rządzić lepiej niż on sobą.

Tusk powiada: kiedy upadną nasze rządy, rozleci się wszystko. Otóż, drogi Tusku: o to chodzi, bo to wszystko, co Ciebie i Twoją formację konstytuuje – nijak nie nadaje się do rządzenia, nie ogarnia, jest wbrew „normalności”, którą od 35 lat Lud próbuje pod zawołaniem Solidarności przywrócić.

Polska łaknie nowego ładu, opartego na paradygmacie starym jak pragnienie samorządności i samostanowienia Ludu. A przynajmniej tak starym jak pierwsza Solidarność. Na paradygmacie zdradzonym, i wciąż zdradzanym nocą i dniem. Mrzonki Korwina-Mikke o przywróceniu „wolnej amerykanki” – to tęsknota za utopią, która samoobaliła się w ciągu minionego 25-lecia. Nie o „wolną amerykankę” chodzi w Polsce powojennej, żyją jeszcze niektórzy, co pamiętają, jak po wojnie samo-organizujące się brygady przejmowały zrujnowane fabryki, bez żadnych nadzorców, i je uruchamiały: potem „równiejsi” wzięli to wszystko pod swój „socjalistyczny” zarząd, ze skutkiem wiadomym.

Co dziś stoi na przeszkodzie, byśmy – Obywatele – wzięli w zarząd to dobro wspólne, czym żadna transformacyjna ekipa nie umiała rządzić inaczej, niż wyprzedając albo rabując?

 



[1] Patrz: Program i myśl polityczna NSZZ Solidarność, Krzysztof Brzechczyn,  https://www.academia.edu/2883180/Program_i_mysl_polityczna_NSZZ_Solidarnosc_ ;

[2] Patrz: zasoby zdigitalizowane, choćby tu: https://bc.wbp.lublin.pl/dlibra/docmetadata?from=rss&id=1170 ;