Socjatria. Homo abramovicius

2013-11-02 08:28

To będzie krótki kaprys polski na duszę rogatą. Ze słownika: kaprys – to żywa improwizowana kompozycja instrumentalna, np. etiuda o charakterze popisowym albo miniatura zaliczana do liryki instrumentalnej. Typowe “capriccio” jest prędkie, intensywne i często improwizowane z natury. Inne nazwy używane zamiennie to: toccata, ricercar lub canzona. Wokalnym odpowiednikiem kaprysu (nieco bardziej rozbudowanym) jest madrygał, do którego adoptuje się takie formy poetyckie jak: sonet, canzona, hymn, oda, oktawa.

Twórcą pojęcia SOCJATRIA jest Jacob Levy Moreno, twórca stosowanej z powodzeniem do dziś terapeutycznej metody o nazwie PSYCHODRAMA.

Jest ważne, (cytuję samego siebie sprzed roku,  https://publications.webnode.com/news/kura-lema/  ) czy człowiek wchodzi w dojrzałość społeczną (obecnie jest to wiek ok. 25 lat) jako osobnik skonstruowany na racjach wspólnotowych – czy zrzeszeniowych.

Warto przywołać porównanie procesu pożądanego (zdrowego społecznie) z procesem rzeczywistym (przynoszącym degeneracje i patologie).

Osobnik „wspólnotowy” swoją pierwszą tożsamość, będącą dla niego odniesieniem na całe życie, zdobywa pośród rodziny, na łonie której dokonują się procesy pedagogiczne (pedagogia – sztuka wychowania – ars educandi). Dopiero potem – wciąż pod opieką rodzinną – wdaje się w inne wspólnotowe asocjacje, np. harcerskie, religijne, sąsiedzkie. Będąc zakotwiczonym wspólnotowo – udaje się do świata zewnętrznego, który jednak jest „nachylony” wychowawczo: przedszkole, szkoła, kółko zainteresowań. Osiągnąwszy w tym trybie dojrzałość społeczną – osobnik może być „wystawiony” na próbę ogniową, czyli grę wszystkich ze wszystkimi o wszystko, przy czym jest on wstanie suwerennie i podmiotowo definiować tę grę, ogarniać, kontrolować.

Ten model rozwoju osobniczego (i zarazem wspólnotowego) – jest w coraz większej defensywie, w coraz większym deficycie.

Osobnik „zrzeszeniowy” rodzi się w rodzinie niepełnej (pierwszym objawem niepełności rodziny jest jej dwupokoleniowość: rodzic-e, dzieci-dziecko). Ze względu na obowiązki społeczne i ekonomiczne dorosłych dziecko od początku oddawane jest zrzeszeniowym formułom pedagogicznym: o ile pierwszy osobnik ma do czynienia z pedagogią – o tyle ten jest kształtowany przez pedagogikę, co tłumaczy się z greckiego jako „niewolnik prowadzący chłopców za rękę do szkoły”. Użyję słów „regime formations”, czyli „kształtowanie w drylu, dyscyplinie, karbach, ryzach, musztrze”. W takim trybie osobnik nie ma szans pozyskania prymarnej tożsamości, tylko od razu jest „wpasowywany” w multi-tożsamość i wraz z nią poddany działaniu Systemu-Ustroju, z wszystkimi postaciami alienacji: wyobcowanie, przeciwstawienie, przemożność, podporządkowanie, nie zastępowalność, powodowanie.

Ten drugi model jest coraz bardziej oczywisty we współczesnym świecie. Ma tę właściwość, że wypiera model wspólnotowy, ale przede wszystkim jest patogenny społecznie, do tego rujnuje osobowość, jednostkowość.

Społeczeństwo zbudowane poprzez Ars Educandi z konieczności różni się na korzyść od społeczeństwa zbudowanego na Regime Formations. To drugie kształtuje bowiem osobników znakomicie przystosowanych do pozycjonowania w Systemie-Ustroju, reprodukuje mechanizmy surowe, wyjałowione z człowieczeństwa, wykastrowane ze wszystkich dobrodziejstw wspólnotowych. Natomiast społeczeństwo wywiedzione z Ars Educandi, ukonstytuowane przez ludzi wyposażonych w prymarną tożsamość – to społeczeństwo ludzkie, człowiecze, humanitarne. Kierujące się nie stochastycznymi normami, regulacjami, standardami, certyfikatami, zaliczeniami – ale humanistycznymi odniesieniami opartymi na rozróżnianiu Dobra od Zła, Piękna od Szpetoty, Prawdy od Kłamstwa, Przyzwoitości od Plugawości, Sprawiedliwości od Wyzysku.

Nazwisko Edwarda Abramowskiego kojarzone jest z trzema kierunkami: rewolucja, anarchizm, spółdzielczość. Mało kto chce wiedzieć, że późniejszy Abramowski dojrzał do socjatrii, choć nigdy nie użył tego słowa.

Urs Marti pisze za J. Rousseau (znów cytuję siebie, sprzed dwóch lat: https://publications.webnode.com/news/sprawa-wspolna/ ):

„By republika (czyli demokracja – JH) mogła powstać, trwać i kwitnąć, potrzeba bezstronnej, nieprzekupnej, ostatecznie ponadludzkiej inteligencji, której niepodobna skorumpować naturalnymi, egoistycznymi popędami. Tylko dzięki niej można znaleźć wyjście z następującego paradoksu: by lud potwierdził zdrowe maksymy polityki, skutek musi stać się przyczyną. Duch społeczny, esprit social, który może powstać dopiero jako produkt konstytucji, musiałby wywrzeć wpływ na sam proces formułowania tej konstytucji”.

Dużo później o to samo upominał się u swoich ziomków-rewolucjonistów konserwatysta, syn ziemiański, Edward Abramowski, który w rewolucjonistach widział niebezpieczną egoistyczną siłę, a wolałby, aby oni nie swoją chwałę na barykady wywieszali, tylko wspólną sprawę i dobro ogółu. Widząc, że nie masz pośród tych zakapiorów „nowego człowieka” – porzucił to wszystko i zajął się w akademickim Krakowie psychologią, badaniem ludzkiej natury, poszukiwaniem dróg jej przekucia na społecznikowski altruizm.

Pisze Rousseau: „niemniej jednak, jak pokazuje historia, istnieją siły, które cywilizują człowieka, które mogą przyczynić się do jego przemiany. Jeśli siły te okażą się dostatecznie możne, człowiek może zrozumieć, że musi wznieść się ponad czyste żądze, które go niewolą i że prawdziwa wolność istnieje tylko w posłuszeństwie wobec prawa, które człowiek sam sobie nadaje”.

Przyglądając się polskiej rzeczywistości politycznej, mam wrażenie, że wspominane przez filozofów siły uszlachetniające człowieka omijają Polskę szerokim łukiem, pozostawiając naszą krainę Hobbesowi, który w maksymie homo homini lupus est zawarł najprościej psycho-mentalny ryt gry wszystkich ze wszystkimi o wszystko, gry na śmierć i życie, gry bez pardonu.

I jeszcze jeden cytat z samego siebie, sprzed trzech lat (https://publications.webnode.com/news/demokracja-serdeczna/ ):

Arystoteles pisząc o demokracji zauważał, że wolny może być ten tylko, kto jest w stanie zapewnić sobie godne warunki materialne, pozostali raczej obywatelami być nie mogą, powinni wspierać tych pierwszych swoim trudem i oddaniem. Ale mam pośród przyjaciół myśliciela, który argumentuje, że w rzeczywistości „służący” niewolnicy zza kulis rządzili swoimi panami, zwłaszcza w starożytnej Romie.

Adam Smith, uchodzący za ojca ekonomii, w rzeczywistości zajmował się etyką, a jego najważniejsze dzieło to „Teoria uczuć moralnych” (bo uwielbiane przez ekonomicznych apologetów „Bogactwo narodów” stanowiło coś w rodzaju załącznika do „teorii uczuć moralnych”). Smith rozumiał, że działalność gospodarcza oparta na nieludzkim traktowaniu otoczenia (współpracowników, pracowników, klientów, środowiska) nie prowadzi do niczego dobrego, choć przyśpiesza wzrost gospodarczy.

Edward Abramowski, uchodzący za lewicowca (a będący konserwatystą ziemiańskim), po wielu próbach przekonania flibustierskiej, skrajnie roszczeniowej lewicy, że prawdziwy postęp społeczno-gospodarczy tkwi w samorządności i spółdzielczości (kooperatywizmie) – rzucił w diabły szaleńców dążących tylko do rozróby i objął katedrę w Krakowie, gdzie badał duchowe wnętrze człowieka. Stawiał na przemianę duchową człowieka, zwłaszcza maluczkiego, na jego mentalne przygotowanie do współodpowiedzialności za swój los, i za los otoczenia.

Monteskiusz w „Listach perskich” opisuje hipotetyczny lud Troglodytów. Radzący sobie bez jakiejkolwiek państwowości, w pełni samorządny lud chce najbardziej cnotliwego spośród siebie ustanowić swoim zarządcą, ten jednak im wyjaśnia: normy moralne, które nas czynią ludem szlachetnym, które też sami sobie narzucamy, widać są dla was zbyt ciężkie, wolicie znosić ciężar jakiegokolwiek zarządcy, byle nie musieć sami przed sobą odpowiadać za własne czyny, postanowienia, byle nie pokutować sumieniem za złe skutki swojego postępowania.

Kant powiada, że zróżnicowanie statusu między ludźmi, jako pochodna ich cech naturalnych oraz działań realizowanych w ciągu życia, nie jest niesprawiedliwe: niesprawiedliwością byłoby jednak sankcjonowanie tego w postaci prawa dającego jednym pierwszeństwo, innych zaś trzymającego w „kolejce” do dobrodziejstw i błogosławieństw. Kto nie posiada warunków do godziwej egzystencji (np. własności) – musi zaprzedawać swój los w ręce innych, i to jest sprawiedliwe do czasu, kiedy „godni” nie zaczną „niegodnym” narzucać tego samego.

Rousseau, opisując człowieka wędrownego nie wchodzącego z napotkanymi w trwałe więzi i nie gromadzącego zbytniego majątku, mówi o naturalnym instynkcie samozachowawczym (amour de soi-meme), który to instynkt każe nie szkodzić drugiemu, by przeżyć w szczęściu i względnym dostatku. Ale kiedy człowiek napotyka konkretną organizację społeczną wadliwie rozprowadzająca prawa i obowiązki oraz koszty i korzyści, kiedy kooperacja, podział pracy, konkurencja i hierarchizacja wtłaczają ludzi w gęsta sieć wzajemnych zależności – rodzi się w nim chorobliwy egoizm, wet-za-wet (amour propre), poddaje się działaniu sił zewnętrznych, zamiast tego co dobre wybiera dla siebie to co mają inni.

Tenże autor w „Ekonomii politycznej” pisze, że zorganizowanym w społeczeństwo ludzie biedni zawsze mają mniejszy dostęp do korzyści niż bogaci, a krystalizująca się na tym paradygmacie umowa społeczna (zaprowadzająca ład) utrwala ten stan rzeczy jako „sygnowany przez wszystkich”.

 

*             *             *

Nawet pobieżna analiza – na przykład stu – dzieł najwybitniejszych pisarzy społecznych, ekonomicznych, politycznych – ujawnia, że podstawowym zagadnieniem Demokracji jest Kwestia Moralna! Z jednej strony dotyczy ona naszej samorządnej zdolności do powszechnie korzystnej współpracy społecznej, z drugiej zaś strony skłonności Władzy do kierowania się dobrem powszechnym i zdolności Ludu do minimalizowania niecnotliwych zapędów tejże Władzy.

Życie w cnocie serdeczności dla innych, samoograniczenie w trosce o pozostałych, kooperacja dla harmonii a nie dla żądzy bogactwa – to niezwykła odpowiedzialność, która przeciętnemu człowiekowi ciąży ponad to, co jest w stanie znieść. Mimo, że intuicja i doświadczenie pokazują, że „bezpaństwowa cnotliwość” wszystkim służy – wolimy aby kierowało nami Państwo, które przymusem i przemocą wymuszało na nas te wszystkie cnoty, które w sobie i tak mamy, ale wolimy, by odpowiedzialność za nasze postepowanie pozostała „gdzieś” poza nami.

A kiedy już takie – jakieś – Państwo się pojawia, dużo społecznej energii poświęcamy na krytykę jego niedostatecznej demokratyczności. Robimy wszystko, by żądając demokracji nie być samorządnymi, a tym samym dajemy Państwu argument: lud jest niedojrzały, zbyt głupi, by sam się sobą rządził, musi być w karby wzięty, wtedy się nie zbisurmani.

Polecam notkę: „Pokaż mi swoją demokrację, a powiem ci kim jesteś” (tutaj).