Sedno monopolizacji: too big to fall

2014-09-27 15:17

 

Z rozmaitych oksymoronów jednym z najbardziej wesołych jest pojęcie „rynku monopoli”. Bo taki „rynek” rzeczywiście istnieje: to jest przestrzeń, w której stosunkowo wąska grupa podmiotów (nie wiem, może jest ich 100 tysięcy, może mniej), z których każdy „ogarnia” wielkie połacie gospodarki światowej poprzez rozmaite sieci własnościowe dysponuje olbrzymimi funduszami w postaci rynków zbytu (pakiety lojalnościowe), patentów-certyfikatów-koncesji, majątku wytwórczego lub dystrybucyjnego, sieci „wysuniętych placówek”, kadry pracowniczej zespolonej w sprawne „wojsko”, przełożeń na administrację-władzę.

W 2009 roku, pod wpływem emocji związanych z amerykańskim kryzysem finansowym, Andrew Ross Sorkin napisał książkę pod tym właśnie tytułem: „Too big to fall”. Sorkin to niespełna 40-letni, wzięty  dziennikarz-publicysta, który swoją książkę napisał dla pieniędzy: znalazł bon-mot, wstrzelił się w nastroje inteligencji i poszarpał nogawki finansjerze oraz politykom, a wszystko to z tym typowym amerykańskim uśmiechem, który obezwładnia przełożonych i nie pozwala wywalić z pracy kogoś, kto wymienił w niedobrym kontekście kilka nazwisk z „towarzystwa”. Zresztą, termin „zbyt wielki by (pozwolić mu) upaść” używany był wcześniej, spopularyzował go kongresmen Stewart McKinney, jeszcze w 1984 roku, w otwartej dyskusji na temat interwencji publicznych funduszy dla zapobieżenia bankructwu wielkiego banku, co groziło – sądzono – perturbacjami gospodarczymi i być może społecznymi.

Zapoznawszy się z tą książką mam wrażenie, że Sorkin na pewno nie jest umysłem ekonomicznym, natomiast fachowo i z pasją zanurza się w pozostające w cieniu meandry powiązań, które ja nazywam „łun-łonemu”. Opisuje on bowiem nie tylko mega-monopolistyczną pozycję „rynkową” niektórych podmiotów, ale też personalne i „drużynowe” powiązania mające wpływ na to, co się w gospodarce dzieje.

Monopolizacja – w moim przekonaniu – to niepostrzeżenie przeistaczanie paradygmatu ekonomicznego z rentowności w potęgę. Rentowność opiera się na kalkulacji wydatków i przychodów, ze wskazaniem na przewagę tych drugich. Potęga opiera się na gromadzeniu pod kontrolą jakiegoś ośrodka decyzyjnego rozmaitych zasobów-funduszy. To wielka różnica, bo pierwszy paradygmat każe menedżerom starać się w sprawie „uwodzenia” klientów i kontrahentów, a drugi paradygmat uczy kierownictwo formuły „duży może więcej”. Pierwszy więc paradygmat zachowuje działanie służebności biznesu wobec Ludności i Kraju, zaś drugi paradygmat to katechizm pogardy i arogancji biznesu wobec tegoż Kraju i tejże Ludności.

Symbolicznym punktem „przerzucającym wajchę” z rentowności na potęgę jest swoista masa krytyczna nagromadzonych funduszy, w wyniku których wszyscy „spoza firmy” są równie mocno zainteresowani jej pomyślnością jak jej management: władze samorządowe, izby i gildie kontrahentów, kooperanci, klienci, władze polityczne szczebla regionalnego i krajowego – drzą, kiedy firmie dzieje się jakaś przypadłość.

W PRL panował pośród lokalnych, np. wojewódzkich sekretarzy „duch alokacji”, czyli rywalizacja o to, jakie wielkie inwestycje państwowe uda się ściągnąć „na swój teren”. Bo owa inwestycja oznaczała napływ pracowników z całego kraju, wielki majątek zakotwiczony w okolicy, a w konsekwencji – wzrost „konkurencyjności” na „rynku politycznym” (ten sekretarz mocniejszy, u którego mamy więcej „wielkoprzemysłowej klasy robotniczej”).

W tej, a także w nieco przepoczwarzonej postaci, również dziś mamy do czynienia z opisanym PRL-em.

  1. W postaci tradycyjnej działają tzw. naturalne monopole, uzupełnione o monopole polityczne, które z grubsza można utożsamiać z infrastrukturą krytyczną (patrz: ustawa);
  2. W postaci przepoczwarzonej działają lokalne i „centralne” zmowy mega-biznesu z mega-polityką, uzupełnione o dyspozycyjność mediastów, wymiaru sprawiedliwości, służb jawnych i tajnych;

Komercjalizm, który w moim przekonaniu rozpoczął się mniej-więcej 1000 lat temu w Europie, a który przeorał mentalność i kulturowość Europy (a co ona przeniosła ochoczo na cały świat), rozkwitał w swojej postaci tradycyjnej. Utracił jednak całą swoją pasjonarność, kiedy coraz większe rzesze menedżerów porzuciły ekonomię i przeistoczyły się w aktyw polityczny przedsiębiorstw: odtąd nie tabele zysków, tylko tabele funduszy stały się podstawą rozliczania ich z osiągnięć.

To oznaczało ostateczne porzucenie gospodarskiego podejścia do biznesu. W moim koncepcje podstawowym fraktalem dawnej gospodarki było Gospodarstwo: ten, kto zdołał z owoców ziemi utrzymać rodzinę, parobków, odtworzyć stada i uprawy oraz substancję majątkową – był dobrym gospodarzem. co zostało -–szło do tezauryzacji lub na powiększenie Gospodarstwa. Potem nastał (i trwa resztkami sił) okres Przedsiębiorstwa: kto zdoła nagromadzić tyle zysku podczas koniunktury, żeby wystarczyło na gorsze czasy – ten jest dobrym przedsiębiorcą. Co zostanie – jest tezauryzowane lub inwestowane w rozszerzenie Przedsiębiorstwa. Nadchodzi (gdzie-niegdzie już jest) czas Projektalu: kto zgromadzi tyle funduszy, że może prowadzić działalność niezależnie od „pogody” – ten jest dobrym zarządcą.

Otóż w tej historii jest moment, kiedy Kapitał Technologiczny, a także Organizacyjny, obrazuje nie tylko sprawność komercyjną, ale też sprawność polityczną, w widomy sposób przydając POTĘGI firmie. W dobie dominacji Kapitału Finansowego nie ma już wątpliwości, że to owa Potęga, a nie Zysk się liczy. Stąd gospodarki, w których dominuje Kapitał Finansowy niemal jawnie generują Kapitał Fikcyjny (tytuł do dochodu nie pokryty wkładem do Społecznej Puli Dobrobytu). Przed odpowiedzialnością (prawną, polityczną) proceder ten chroniony jest przez swoją POTĘGĘ.

Jak widać, działalność gospodarcza w coraz większym stopniu staje się działalnością polityczną, a Fundusze, wyznaczające Potęgę gospodarczą, w rzeczywistości stają się atrybutami władzy. Nie tej włądzy wybieralnej, bynajmniej. Jest to zatem jakiś przyczynek do rozważań o demokracji i jej kondycji.

Kiedy celem managementu jest osiągnięcie takiej „masy krytycznej” potęgi firmy, przy której „cały naród chroni swoją flagową firmę” – to mamy widomy objaw „nowego”, które nie zawsze oznacza postęp. Czyż „ogradzanie” (pierwotna akumulacja kapitału” oznaczało postęp?