Rozmowy samorządowe kształcą

2018-02-15 08:47

 

Rozmowa była o samorządzie i samorządności. Temat na czasie, bo – jak wiadomo – już za jakiś czas będziemy mieli – starych lub nowo-starych – zarządców gmin, powiatów, dzielnic, miast, województw. Zacznę od końca

1.       To co zwykło się nazywać wyborami – ja nazywam zwyczajnie, głosowaniami, bo aby to były wybory – musiałoby się wiele stać dobrego;

2.       To, co nazywa się samorządami – na nazywam administracją lokalną z otuliną kiści geszefciarskich i społecznikowskich;

3.       To co – opowiadają – jest świętem demokracji – moim zdaniem jest giełdą zobowiązań administracji wobec rozmaitych grup interesów;

Abym się ugiął przed łże-narracją, musiałoby się stać wiele.

Musiałoby się stać, na przykład, że to nie ugrupowania partyjne (i ich przybudówki) „drukują” listy kandydatów, tylko kandydaci wyłaniają się z sąsiedzkich rozmów o codziennych sprawach. I kiedy ludzie, których znają „miejscowi” z konkretnych działań, zostaną radnymi – ugrupowania partyjne „piszą podania” do nich, by w swojej robocie uwzględnili ich – partyjne – pragnienia ideologiczne. Ci zaś – radni – po sąsiedzku zapytają, co wy na to – i uwzględnią lub nie. Partie niech nie wmuszają urzędowo ludziom swoich zajobów, tylko proszą autentycznych przedstawicieli Suwerena, by pochylili się nad tym i nad tamtym.

Bo dziś to jest odwrotnie, nieprawdaż?

Musiałoby się stać, że każdy kandydat – zamiast łaskawie wyrażać zgodę na kandydowanie (cóż za hipokryzja!) – ogłasza, że zamierza kandydować, po czym podaje publicznie 3-5 konkretnych zobowiązań, i odpowiada – prawno-cywilnie – za ich realizację. Do ciężkiej Feli, tak zwane rady (a w rzeczywistości zarządy) obejmują powierniczą władzę nad budżetem i majątkiem wspólnym, nad polityką kadrową „w okolicy”, nad decyzjami alokacyjnymi (czyli co gdzie i po co zostanie wpisane na długo we wspólną lokalną przestrzeń), niechże Suweren ma nad tym kontrolę choćby przez zobowiązania kandydatów (wobec ludzi, a nie partii).

Bo dziś to jest odwrotnie, nieprawdaż?

Musiałoby się stać, że lokalne urzędy, organy i służby (np. miejskie, powiatowe) stoją do dyspozycji społeczności lokalnej, a nie „warszawki”. Dziś podstawową kwalifikacją rozgarniętego radnego – a na pewno nawet nierozgarniętego urzędnika, zarządcy – jest oblatanie w meandrach ustaw, przepisów, procedur. Czyli „ustrój” rządzi gminą, powiatem, miastem. A kto „robi” ten „ustrój”? Warszawka! Trzeba, by urzędy, organy i służby przestały być w służbie „ustrojów” redagowanych w stolicy. A tam, w stolicy, lubią tworzyć „prawo” w sprawach, które z powodzeniem od ręki mógłby załatwiać referent miejscowy do spraw tutejszych.

Czyż nie byłoby prościej, i bardziej „pod Suwerena”?

Musiałoby się stać, że wybory (nie głosowania, tylko wybory) odbywałyby się w przestrzeni lokalnej wtedy, kiedy są potrzebne, a nie wtedy, kiedy „warszawka” zarządzi ogólnopolski alert. Można się umówić co do jakichś ram: długość kadencji itp. – ale dlaczego wszyscy razem „na start”? dlaczego gmina stojąca na 30 sołectwach musi mieć tyle samo radnych co gmina stojąca na 16 sołectwach? Dlaczego Sołtys nie ma być automatycznie radnym? Dlaczego Rady Osiedlowej w mieście nie traktować identycznie jak sołectwa?

To są pytania raczej niebanalne, choć brzmią burzycielsko.

Musiałoby się stać, że w miastach nie rządzi urbanizacja, tylko Suweren. Wyjaśniam. 99% kampanii wyborczych w miastach – to opowieści o drogach, rurach, kablach, funduszach – czyli o infrastrukturze. Nie chcę przeginać, ale lepiej byłoby zatrudnić doświadczoną firmę menedżerską, która w takich sprawach podpisze kontrakt i załatwi je lepiej niż kilkudziesięciu rozgadanych ideologicznie radnych, no i co najmniej setka, czasem tysiąc i więcej referentów, specjalistów, naczelników, doradców, dyrektorów – pod czujnym okiem zarządu.

Taką firmę możnaby łatwo, skutecznie i na bieżąco rozliczać z roboty, nieprawdaż?

Musiałoby się stać, że o tym, co i jak się dzieje w mieście i na wsi – decydują „podstawowe jednostki samorządowe” (sołectwa), a nie urzeczone wizjami urbanistycznymi i infrastrukturalnymi zarządy, którym basują radni, zawsze jakość „zlepieni” z zarządami. I na koniec i tak wychodzi, że co lepsze kąski infrastruktury są kąskiem dla zblatowanych firm komercyjnych, które – o zgrozo – wykorzystują dobro wspólne do tego, by łupić „odbiorców usług”, którzy swoimi podatkami te kąski sfinansowali. Ileż dobra wspólnego „sprywatyzowano” w ramach debilnej doktryny, że prywatne jest efektywniejsze.

Dla kogo efektywniejsze? Paranoja!?!

Musiałoby się stać, że wszystko, co pierwotnie powstaje z podatków i opłat oraz akcyz – jest raz na zawsze spółdzielczym dobrem sołectw. Skoro mieszkańcy wnoszą „kapitał inwestycyjny” – to niechże są na tych dobrach spółdzielcami. Wyjaśniam: sołectwo uzyskuje gospodarczą podmiotowość prawną, cała infrastruktura staje się niezbywalnym funduszem spółdzielczym. Można oddać konkretne, wydzielone elementy infrastruktury w zarząd komercyjny. Byle nie w zarząd administracji lokalnej, wsłuchanej w instrukcje „warszawki”, a gdyby jej słuch się przytępił – to ma na głowie wszechwładne RIO.

Sitwiarstwo samo się ciśnie w takich warunkach, nieprawdaż?

Musiałoby się stać, że nawet największe miasta są spółdzielczymi mrowiami sołectw. To nie anarchia. Krytyk tego konceptu powie: ojejku, a rury, drogi, torowiska, druty – biegną przez wiele osiedli, przez kilka dzielnic. Kto to zgra? Musi być jakiś zarząd! Ktoś, kto tak twierdzi, ten jest niewolnikiem „ustroju miasta”, tych setek rozporządzeń, mechanizmów, trybów, procedur – w których nawet sami urzędnicy błądzą, a co dopiero mieszkańcy. „Ustrój” jest „na służbie” u wielu panów, ale ostatnim dopiero z nich jest Suweren.

Bez obaw, w dobie tele-informatyki każde „mrowie” da się zgrać w spójną sprawną maszynerię. Ale co wtedy poczną „warszawskie” kamaryle?

 

*             *             *

Tak sobie właśnie rozmawiałem przedwczoraj. Wystawiono mnie – oddolniaka – przeciw obytemu w „ustroju” członkowi zarządu.

Nie uwierzycie: mówiliśmy to samo, choć on miał „garba ustrojowego”, a ja „zajoba samorządowego”. I niech tak trwa

W tle było marudzenie, że „ludziom się nie chce współrządzić”, a nawet głosować. I słusznie: zróbcie Suwerena rzeczywistym właścicielem dobra wspólnego, to od razu się ludziom „odmieni”, bo zaczną głosować na temat infrastruktury, z którą obcują na co dzień jako „swoją”, której doświadczają – i o wszystkim mogą skutecznie zadecydować, a nie pisać podania do administracji, którą utrzymują z własnej kieszeni.