Rodzaj mandatu a formuła wyborcza

2015-08-24 08:04

 

Ktoś ładnie zauważył (chyba Szewach Weiss), że w rozmaitych eksperymentach demokratycznych chodzi wciąż od nowa o pogodzenie sprawności rządu i reprezentatywności parlamentu. Kiedy ordynacje wyborcze w miarę precyzyjnie odwzorowują strukturę społeczną – w parlamentach (ale i w radach lokalno-terytorialnych) jest taka różnorodność interesów, że trudno zarówno o codzienną współpracę, jak też o wyłonienie sprawnej drużyny wykonawczej, np. rządu. Natomiast jeśli ordynacja wyborcza premiuje zwycięzców dodatkowymi mandatami, a wyklucza „drobiazgowiczów” – to może i powstanie sprawna egzekutywa, ale jej reprezentatywność mocno kuleje, co grozi sitwiarstwem.

Przyznajmy, że państwa nieco mniej wyrafinowane w dziedzinie demokracji nie kłopoczą się takimi węzłami gordyjskimi. Lista przywódców (wodzów) takiego państwa jest stosunkowo krótka, niekiedy zbliża się do liczby 1, więc zarządzanie (egzekutywa) opiera się na niepisanej umowie „ludu” z „przywódcami”, że ci ostatni są najlepszą próbą, że są najlepszymi gospodarzami i czymś w rodzaju braci i ojców. Jeśli elity łamią tę umowę – spotykają się z szemraniem i odmową współpracy ze strony Ludu, jeśli zaś starają się i im wychodzi – są noszeni na rękach.

Takim państwem jest III RP.

Początki III RP (pominąwszy epizodyczną, euforyczną dominację OKP) – to setki zarejestrowanych partii, politycznych, z których 90% nie reprezentowało nikogo poza założycielami, a sami założyciele jedynie wyobrażali sobie, że właśnie powołali partię (tak naprawdę to były polityczne grupy interesów, skoku na urzędy i organy oraz służby). W Parlamencie I kadencji III RP (po Sejmie Kontraktowym) funkcjonowało kilkanaście ugrupowań, największe w Sejmie miało 60 posłów, największe w Senacie miało 21 senatorów. Gdyby nie całkiem jeszcze świeży duch Solidarności i szok Transformacji, to taki Parlament nie utrzymałby pionu ani przez chwilę (Włochy miały taki okres, w którym przez całe lata rządy zmieniały się średnio co kilka miesięcy). Potem stopniowo następowała „komasacja parlamentarna” (liberałowie, patrioci, ludowcy, postkomuniści), a wraz z nią malała (nie tylko w Parlamencie) liczba partii wystawiających rządy i zarządy.

Kontrapunktowa cohabitacja AWS i SLD przez jakiś czas stabilizowała scenę polityczną, zanim nie wyłoniła się z tego tygla Platforma Obywatelska. Coraz bardziej zastanawiam się, kto i gdzie umyślił ten „obywatelski i oddolny” projekt polityczny. Bo nie wystarczą mi przechwałki Gromosława. Nie dość, że PO „wcięło” się między SLD i AWS, to zdołało je wydrenować, a pozostałych rozproszyć. To robota profesjonalistów, nie zaś takich mydłków, jacy haratali w gałę. Na szczęście (naprawdę na szczęście) kosztem AWS wyłoniła się też inna kamaryla, bardziej swojska, i to ona jest od swojego początku śmiertelnym zagrożeniem dla PO, co oznacza, że i Solidarność, i lewica, i ludowcy grają w polskiej polityce wyłącznie chórki. Piejo kury, piejo…

POPiS nie wyszedł: zauważmy, że gdyby wyszedł, Polska powróciłaby do dychotomii lewica-POPiS. Czyżby w tej sprawie zagrali ci sami, którzy uruchomili u zarania PO? Przecież to PO triumfowało, drażniąc zwycięski PiS, wystawiając już nawet premiera-in-spe z jakiegoś fajnego miasta…

Do rzeczy: na skutek rozwiązań ustrojowo-wyborczych Polską rządzi kilkunastu nie umiejących się porozumieć ludzi, z których kilkoro jest szefami ugrupowań parlamentarnych, jeden prezydentem, pozostali sprawują kluczowe funkcje gospodarczo-nomenklaturowe. Pozostali nie tylko „orientują” się na tych kilkunastu, ale też muszą wciąż być „zorientowani”, a służą temu intrygi, prowokacje, zaangażowanie organizacji międzynarodowych. To sprawia wrażenie chaosu i wielkiej złożoności – a jest proste jak drut z elektrycznego pastucha.

Wielka (wydawałoby się: wieczna, a przynajmniej dożywotnia) przewaga władzy po stronie PO została rozmontowana kilkoma błędami: wpadkami Sikorskiego w ważnej dla Amerykanów sprawie ukraińskiej, porażką projektów kolonizacyjnych opartych na funduszach zwanych pomocowymi, finansowo-budżetowo-bilansowym bankructwem państwa. Znów – do znudzenia – przytoczę rejteradę Tuska z Bieńkowską jako rzecz do wyjaśnienia w powaznym dochodzeniu jakiegoś Trybunału.

Mogłoby to wszystko oznaczać powrót Polski do dychotomii solidarnościowo-lewicowej, ale nadal „pod prądem” jest projekt PiS (anty-echo projektu PO), który nie zamierza się przebudować, chyba że kosmetycznie, choć czasy się zmieniają bardzo.

Pozostaje też Kukiz. Myśląc o nim – przypominam sobie „łańcuch” 56-70-76-80-89, bo Kukiz jest – być może „zaledwie” przedostatnim ogniwem innego „łańcucha”: Wałęsa, Tymiński, Lepper, Palikot, Kukiz, … Czyli mówimy o rosnącej w dojrzałość i zarazem obrastającej w piórka opozycji anty-ustrojowej (co oznacza, że „elity” źle się sprawują jako „bracia i ojcowie”).

Po raz pierwszy od 1989 roku wynik wyborów jest rzeczywiście nieznany. Całkiem poważnie można zacząć sobie wyobrażać Parlament bez lewicy i ludowców, a także – sięgnąwszy głębiej – utratę platformianego kompasu, który dotąd organizuje myślenie Nomenklatury i Apostołów Transformacji. Bez wdawania się w sympatie i antypatie – oznacza to rzeczywisty przeciąg w Państwie i nieuchronną insurekcję typu kukizowego. I to wcale nie „kiedyś”, tylko stosunkowo blisko.

Na fali takiej insurekcji polskie Państwo rozdemokratyzuje się do imentu, jak po Sejmie Kontraktowym. Znów lepsza okaże się opcja reprezentacyjna od opcji sprawności egzekutywy. Szewach Weiss rozróżnia między mandatem imperatywnym (wyborca „rządzi” wybrańcem) a mandatem reprezentatywnym (wyborca ufa wybrańcowi, że ten ma społeczny rozum i wrażliwość). Kukiz ogłosił, że wyborca ma rządzić wybrańcami – i ludzie mu uwierzyli, a sądząc po panice w świecie mediastów – oni też.

Oto esencja tego, czego właśnie doświadczamy w polityce. I nie pomoże tu mielenie Kukiza przez system: on jest „zaledwie”, jak rzekłem przed chwilą, ogniwem łańcucha o rosnącej w dojrzałość i zarazem obrastającej w piórka opozycji anty-ustrojowej. Lud powoli wchodzi w fazę „zbieszenia”.