Puryc, nabab i fortunat. Dziadziejące elity

2015-09-16 09:06

 

Janka Burego znam jeszcze z czasów ZMW. Nie, nie byłem nigdy członkiem tej organizacji, po prostu znałem Janka. Ktokolwiek zna jego biografię, ten wie o szczególe, który go naznaczył chyba na całe życie: jak podaje Pedia, 27 kwietnia 1991 Jan Bury zawarł w imieniu Związku Młodzieży Wiejskiej umowę darowizny z Andrzejem Gąsiorowskim, reprezentującym głośną później spółkę Art-B. Związek oddawał 51 proc. udziałów Agrotechniki w zamian za darowiznę na cele statutowe Związku Młodzieży Wiejskiej. Agrotechnika ostatecznie zbankrutowała w 1992.

Agrotechnika to była kura znosząca złote jaja.  Znów za Pedią: została założona w 1984 roku przez działaczy Związku Młodzieży Wiejskiej oraz oficerów Wojskowej Akademii Technicznej. Z początku zajmowała się handlem (głównie eksportem) artykułów spożywczych. W 1984 r. zysk Agrotechniki wynosił 3,6 mln zł. W kolejnych latach, korzystając z kredytu Banku Światowego spółka zaczęła sprowadzać do Polski części komputerowe z zachodu mimo że kraje zachodnie zrzeszone w organizacji CoCom wprowadziły embargo na sprzęt elektroniczny wysyłany do krajów socjalistycznych. W 1986 roku, dzięki eksportowi komputerów (w większości do ZSRR) zysk spółki wyniósł 688 mln zł.

Wokół spółki zrobiło się głośno w połowie 1987 r., kiedy Dziennik Telewizyjny podał, że jej pracownicy zarabiają nawet po kilka milionów miesięcznie (średnia płaca wynosiła wtedy ok. 15 tys.).  Nie mam żadnej wątpliwości, że zarówno funkcjonowanie Agrotechniki pośród rygorów stanu wojennego, jak też jej oddanie „za darowiznę” w ręce uśrednionego artystycznie muzyka i początkującego lekarza – to wynik wspólnej „troski” polityków i agentury. Nie, Janka nie posądzam o nic.

 

*             *             *

Właściwie wypada, bym trochę poteoryzował, bo mi się Czytelnik sfrustruje (ja zawsze teoryzuję). Przypomnę zatem, że ukułem trzy nazwy dla trzech meta-procesów społeczno-gospodarczych: Dynalogic (o tym, jak owoce ludzkiej pracy krążą w systemie-ustroju z korzyścią dla ustroju, niekoniecznie zaś dla ludzi), Marketon (o tym, jak pośród wszystkiego co rynkowe wyrastają monopole i dzielą świat na zmonopolizowanych sukcesorów i rozproszony prolet) oraz Gradian (o tym, jak ludzkie wysiłki, by inwestować w siebie, tylko w konkretnych okolicznościach mają szanse okazać się skuteczne).


 

Rozwinę dziś temat Gradian-u. ostatnio wspomniałem o nim, odpowiadając na pytanie o szanse na Nową Rzeczpospolitą (TUTAJ), ale też TUTAJ, TUTAJ.

Esencjalną myślą konceptu Gradian jest wyróżnienie w całej przestrzeni dwóch obszarów: jeden „niosący” uczestnika życia gospodarczego, drugi zaś „dołujący” go. W obszarze „niosącym” człowiekowi „wszystko wychodzi”, a w obszarze „dołującym” człowiek dopłaca do każdego swojego ruchu. Dlatego ktoś w obszarze „niosącym”, nawet jeśli nisko zarabia i „nic nie znaczy” – jest porównywalnie dużo bardziej zamożny, niż nawet ważny i uposażony taryfowo ktoś, kto funkcjonuje w obszarze „dołującym”.


 

Króciutko treść ilustracji: obszar zielony jest „dołujący”, to też wszyscy podejmują starania rynkowe (kształcenie, przystępowanie, wżenianie się, itd., itp.), aby się dostać do obszaru „niosącego”, zabarwionego na czerwono. Starania rynkowe dają jakąkolwiek nadzieję wyłącznie w świecie „puryców”, powyżej punktu Q: poniżej tego punktu nie ma możliwości zmiany obszaru, trud i inwestycje są daremne. Ale powyżej punktu Q też trzeba wiedzieć, w co inwestować: strzałki „wchodzące w czerwony „świat fortunatów” obrazują sukces, a strzałki pozostające w „zielonym” – to świadectwo inwestycji w siebie kiepsko ulokowanych, choć była szansa. Są jeszcze strzałki wychodzące z pola czerwonego w zielone: to ci, którzy popełnili niewybaczalny „błąd rynkowy” i wypchnięci zostali ze „świata fortunatów”.

Słowo „puryc” (pochodzenia żydowskiego) oznaczało dawniej „człowieka bogatego i wpływowego”. Majętnego, zamożnego, zasobnego, edukowanego, znacznego – a jednocześnie cieszącego się społecznym-środowiskowym uznaniem, jego opinie są brane pod uwagę i pośród ludu, i pośród elit. W moim koncepcie lokuję Puryców poza elitami, ale w gronie prominentów-luminarzy. Sami muszą zapracowywać wciąż od nowa na swoją pozycję.

Słowo „fortunat” (poza tym, że jest imieniem męskim), oznacza „dziecko szczęścia”, pieszczocha losu, szczęśliwca. Dlatego w moim koncepcje umieszczony jest on w obszarze „niosącym”, gdzie wszystko człowiekowi sprzyja, gdzie każda aktywność podejmowana w dobrej woli i fachowo – „musi” przynieść korzyść temu kto aktywny i „musi” się korzystnie odznaczyć na tzw. dobru wspólnym.

Słowo „nabab” – pobrzmiewające nieco ironicznie – oznacza człowieka nie napotykającego w niczym ograniczeń. Słowo jest pochodzenia mongolskiego i było tytułem nadawanym w Indiach najwyższym namiestnikom „prowincji hinduskiej”, w większości muzułmanom, albo księciom lokalnym, np. w Bengalu. W mojej koncepcji lokuję nababów w miejscu, które jest „ponad” ryzykiem rynkowym, a dostatek oznacza nieodwracalny dobrobyt.

Przeciętny człowiek (każdy poza wyjątkami) „rodzi się” w świecie poniżej punktu Q. poniżej dochodowej bariery dającej szansę na skuteczność starań rynkowych. Punkt Q pozostaje w gestii Państwa (decydentów w sprawach alokacji gospodarczych). Gdyby go obniżać (nawet niewielki dochód dawałby szansę skuteczności starań rynkowych) – gospodarka (i stosunki społeczne) – demokratyzowałyby się. Lekarstwem zastępczym (placebo) na to, że punkt Q znajduje się na dużym pułapie dochodów (kosztowna  edukacja, kosztowny nepotyzm, kumoterstwo, korupcja, symonia „świecka”) – są „dysze awansu” (np. świat sportu), poprzez które „ręcznie wciąga się” świeżą krew do rozmaitych zatrzasków, klik, koterii, kamaryl. Warto podkreślić: podwyższanie punktu Q jest równoznaczne z wysypem zatrzasków, klik, koterii, kamaryl, a system-ustrój staje się „chodzącą patologią”.

 

*             *             *

Do „świata nababów”, istnego raju na ziemi, dostać się można spełniwszy dwa warunki:

  1. Najpierw własnym staraniem trzeba się dostać do „świata fortunatów” i „zainstalować” w nim. Trzeba się otrząsnąć z wszelkich frustracji i uprzedzeń, trzeba być dobrze nastawionym do wszystkiego: taki psycho-mentalny luksus pasuje do „niesienia”: ludzi nie dorastających do takiego stanu po prostu nie zaprasza się „na salony”, nie daje się im okazji życiowych, nawet jeśli wygrają miliony na loterii albo je ukradną;
  2. Potem trzeba się poddać „rytowi przejścia przez Strunę Fortuny”: to jest cały ceremoniał, niekiedy trwający latami, a na pewno miesiącami: nie każdy może (mimo pozorów) kandydować na urząd Prezydenta, nie każdy zostać może prezesem banku czy wielkiej korporacji, nie każdy zostaje papieżem czy choćby kardynałem;

Demokracja – jeśli w ogóle gdziekolwiek ma miejsce – zdążyła wykreować nie więcej niż kilka(naście) tysięcy „nababów” na całym świecie. Proces jest powolny. Dlatego, aby pojąć, co to jest „nabab” w moim koncepcie, warto się przyjrzeć światom minionym. Na przykład „zwykła szlachta” miotała się między „światem puryców” a „światem fortunatów”, ale już top-magnateria – to byli „nababowie”. To samo dotyczy lordów brytyjskich czy „parów” francuskich (Pair de France). Nie każdy król czy sułtan staje się nababem: Elżbieta II tak, ale Juan Carlos – nie. Przykładem nababa „z awansu” jest George Soros.

 

*             *             *

Nie wdając się w szczegóły warto wyobrazić sobie Strunę Fortuny w szczegółach. I o tym będę starał się pisać. Wcześniej jednak zauważę, że w Polsce „świat fortunatów” – to niemal wyłącznie obszar „partnerstwa publiczno-prywatnego”, czyli pasożytniczych związków między Rwactwem Dojutrkowym (zastępującym Przedsiębiorczość) i Nomenklaturą (wypełniającą szczelnie „świat fortunatów”). Związek ten owocuje dość oryginalną polityką (czyli sztuką alokacji gospodarczych), opartą na odebraniu samorządom (a nawet administracji lokalnej, dla której samorządy są zaledwie „kontrasygnatariuszem”) jakichkolwiek kompetencji alokacyjnych: otóż polityka ta oparta jest na formule „choćby Kraj się walił, a Ludność wymierała z głodu – Budżety muszą rosnąć”. Bo Budżety są pastwiskiem „partnerstwa publiczno-prywatnego”.

Struna Fortuny – ta gardziel, przez którą przedostają się nieliczni ze „świata fortunatów” do „świata nababów”[1] – to jest rytuał porównywalny ze szkołą przetrwania: w tym świecie trzeba umieć obchodzić się z Nomenklaturą (zarządzać fortunatami), a do tego czynić to z klasą i wdziękiem. Trzeba umieć – i przede wszystkim BYĆ – mężem Stanu (człowiekiem uosabiającym Państwo i jego racje), a zarazem nie przestawać być mężem opatrznościowym dla Ludu – i przy tym z kulturą wypracowywaną od stuleci smakować własną zamożność i nad-pozycję społeczną, czerpać je małą łyżeczką, mimochodem. To zaś powoduje, że – patronując rozmaitym bezeceństwom – nie jest się „umoczonym” w żadne z nich, zresztą, robi się za mentora i rozjemcę pomiędzy bezecnikami.

I trzeba się wykazać temperamentem przywódcy-mieszacza. Tego się nie kupi za żadne pieniądze, ani na ładne oczy. Praktyczna strona tego temperamentu – to jakaś drużyna fortunatów, która pod jakimś zawołaniem pójdzie za swoim liderem w ogień. Każdy poważny pretendent do roli nababa właściwie zaczyna survival w Strunie Fortuny od powołania swojego „zakonu” (środowiska fiksującego „niesienie”) lub przejęcia takiego, już gotowego. To nie byle grupka wyznawców, tylko rzeczywiste towarzystwo ludzi, z których każdy nadaje się na wodza, ale obierają tego jednego i na niego grają. Kto z pretendentów tego nie rozumie – jak np. Ikonowicz – ten tępi wszystkich, którzy mogliby go zastąpić. W ten sposób kastruje swój zakon do postaci zbieraniny urzeczonej charyzmą, ale niezdolnej do samodzielnego myślenia. A bez takich drużynników, którzy są „ulegli” z wyboru, a nie ze względu na swoją słabość – nie ma poważnej drużyny i zamyka się droga ku „światu nababów”. Akurat ten sposób przegrywania to specjalność polska (nasze przysłowiowe narodowe piekiełko, gdzie zamiast jeden drugiemu pomagać wyjść z kociołka – każdego kto próbuje wciągamy z powrotem w „oblivion”), dlatego tak mało tu nababów.

Nie bez kozery wspomniałem Janka Burego: dziś ciążą na nim zarzuty poważne do tego stopnia, że może on „wylądować” w „świecie puryców”, dokąd zostanie odesłany karnie. Więcej: oto słyszę, że również Janusz Piechociński, którego znam równie długo i zawsze wystawiałem mu cenzurkę „kogoś kto nie umie kręcić lodów” – podobno na imieninach podporządkowywał sobie decyzje szefa NIK. Na nic lata survivalu u podnóża Struny Fortuny. Znam z bliska inny przypadek: Jacek Piechota postawił na bliskie związki z nababem, który mu „wziął i umarł”, zanim to zaowocowało powrotem Jacka w okolice Struny Fortuny. Czytelniku, ostrzegam: znam takich kilkudziesięcioro. Niektórych znam „do spodu”. Każdy ma tę samą przypadłość, co oznacza, że nam „elity” podleją paskudnie.

No, dobrze, nie chce mi się ciągnąć wątku „między wierszami. Zatem otwarcie: system-ustrój, w którym „świat fortunatów” jest wypełniony Nomenklaturą, więc poważny awans społeczny możliwy jest tylko poprzez nią, system-ustrój, w którym „dysze awansu” są kontrolowane przez kliki, koterie i kamaryle, te zaś mnożą się, bo punkt Q (punkt zamożności wystarczający do skutecznych inwestycji w siebie) jest podniesiony zbyt wysoko – to rzeczywistość skamieniała, oparta na fałszywych, niewydajnych kryteriach doboru (BMW: towarzysz mierny, bierny ale wierny). To rzeczywistość opanowana przez Zatrzaski Lokalne (znakomicie rozpoznawalne „ludową intuicją” lokalne sitwy - TUTAJ) i Pentagram (mega-biznes + mega-media + mega-służby + mega-gangi + mega-politycy: TUTAJ). W takiej rzeczywistości Struna Fortuny „zwiera się” i nie przepuszcza do „świata nababów” całego tego towarzystwa ludzi małych, słabych, paskudnych, plugawych. Socjologowie nazywają to „wygaszaniem uniwersalnych autorytetów”, czy jakoś tak.

Przetrwaliśmy zabory, przetrwaliśmy międzywojnie, przetrwaliśmy Hitlera i Stalina – a Transformacji przetrwać nie umiemy…

 



[1] Nie ma takich badań, ale w Polsce można wyliczyć może 20-30 nababów: Kwaśniewski, Wałęsa, Walter, nieżyjący Kulczyk czy Gudzowaty, w pewien sposób Karol Wojtyła. Nie każdy polski multimiliarder czy mega-polityk staje się nababem (patrz: los JK Bieleckiego), a polscy gwiazdorzy artystyczni czy sportowi są w tej klasie zaledwie halabardnikami. Jest jasne, że Tusk – po wyjściu na jaw prawdy o „zielonej wyspie” i różnych sprawek z zakresu „partnerstwa publiczno-prywatnego” – skończyłby jak Marcinkiewicz, więc jego rejterada była ostatnią szansą wejścia do „świata nababów” – zobaczymy, jak sobie poradzi. Zauważyliście, że popełniający błąd za błędem murgrabia-księciunio z Chobielina zawitał ostatnio do nas w „świecie puryców”…?;