Przyćmiony żyrandol

2019-12-19 07:11

 

Minęły już czasy, kiedy w „debacie powszechnej” funkcjonowały dwa-trzy nazwiska poważnych kandydatów do roli Głowy Państwa, którym towarzyszyła chmurka kandydatów ogólnie zwanych egzotycznymi albo śmiesznych.

Na wszelki wypadek zaznaczmy, aby nie było złudzeń: w polskim ustroju politycznym najmocniejszą pozycję ma urząd Premiera, wyposażonego e najsilniejsze prerogatywy sprawcze, którym towarzyszy dodatkowo „efekt premiera”, czyli nad-władza uzurpowana w kwestiach, gdzie jest (było) miejsce dla inicjatyw społecznych i dla interpretacji politycznych-ideowych. Wszystko to dziś jest domeną Premiera, który sobie poczyna jak chce, chyba że ma nad sobą „prezesa”.

Zupełnie jak w czasach, które podobno z obrzydzeniem odrzuciliśmy jako „komunizm”. Wtedy przynajmniej istniał kikut polityczny w postaci Rady Państwa, która „w poszczególnych sprawach” mogła „wyrażać” inne zdanie niż wszech-kamaryla kierowniczej siły narodu i państwa.

Najpierw Wałęsa, a potem Kwaśniewski ustawili fenomen Głowy Państwa w „jedyny taki” sposób. Wałęsa rzucił na szalę coś, co politolodzy nazywają „legitymizacja”: miał za sobą wszystkich, którzy widzieli w nim symbol odrodzenia podmiotowości „oddolnej”, czyli Solidarną Polskę w pigułce, nawet tak trudnej do przełknięcia jak ten ludowy (siermiężny) dziwak. Kwaśniewski pojawił się nieprzypadkowo, jako przeciwieństwo wałęsowskiego folkloru: ludzie widzieli w nim – zwłaszcza po jego pierwszej kadencji – sznyt politycznej elegancji, rozwagi, umiejętność odnajdowania się pośród „możnych tego świata”, zdolność do „sklejania” tego co różnorodne, w jakąś sensowną całość.

Czyli wszystko, czego nie miał poprzednik, mający za sobą już tylko samo-legendę, swoją własną opowieść o tym, ja to wszystko „przewidział”, jak przechytrzył „komunę”, jak stanął „sam jeden” przeciw wszystkiemu złu, no, może z pomocą Matki w Klapie i Papieża. Kwaśniewski na jego tle wypadał na normalnego, zwykłego faceta, z jakimiś normalnymi niedostatkami i słabostkami (OMC magister, nieodporność na wdzięki płci przeciwnej i nietolerancja procentowa). Kto tam patrzył na jego „komuchowatość”, której on przecież nie odrzucał (jeszcze wtedy), tylko opisywał siebie swoim działaniem, jako naturalny spadkobierca czasów, w których wyrósł, które go wychowały. Działaniem ze wszech miar zręcznym i skutecznym.

No, niestety, po krótkim epizodzie „Prezydenta jednego plemienia” nastali po nim psuje, jeden przebijający Wałęsę w sztuce popełniania gaf (i tylko w tej sztuce), drugi przebijający wszystkich groźnymi minami do zupełniej bezradności, zgoła prowincjonalnej.

Zatem pole dla kogoś znającego się wreszcie na polityce – otwarte. Całe szczęście, że największy anty-Polak zrejterował w przedbiegach, ale to nie wyjaśniło sprawy. Ludzie chcą albo kontynuacji oznaczającej święty spokój (dobra, niech już będzie, wiemy przynajmniej kto zacz), albo kogoś „nowego za wszelką cenę”, byle pachniał i wyglądał ładnie. Nikt już nie kojarzy Prezydenta z rola Głowy Państwa, który mógłby mieć coś do powiedzenia w kwestii dyplomacji, armii i służb specjalnych, a w sprawach społecznych najwyższej wagi umiałby wykorzystać weto czy inicjatywe ustawodawczą.

Urząd więc nam zdziadział. I tyle.

Kto zatem stanie w szranki obok „Adriana” i „Celebryty”? Kto tchnie nowego ducha w społeczeństwo wykluczonych i  mamionych łaskami pozornymi? Mimo, że niby już wszystko wiemy – nie istnieje jeszcze w grze ani nosiciel idei lewicowych, ani idei ludowych – tak mocno ukorzenionych w Polsce, ani nawet „klasyczny liberał”, błędny rycerz Rynku i Kantu. Na siłę media wynoszą kogoś na widok publiczny, by za chwilę go porzucić dla kogoś innego...

Tiaaa…

A czas leci…