Przedbiegi

2010-02-20 23:02

 

PRZEDBIEGI

/jak mogłoby być, gdyby nie było tak, jak jest, czyli zupełnie inaczej niż jest napisane/

 

Radek, wpisz mnie na listę do tej narady w Jankowicach pod Poznaniem, słyszałem, że tam będzie o sprawach programowych, a ja przecież mam coś do zaoferowania, mogę się przydać!

Radek mnie już zna. Puściłem w obieg dwa teksty, które nie tylko mają wzięcie „poliszynela”, ale spodobały się Prezesowi i zadekretował je na stronę internetową. Pierwszy – to „Mój patent na Ordynacką” z podtytułem „wirujący lunapar?”. Ludzie z kraju dostali orgazmu, tekst wstrzelił się w dziesiątkę, kilkanaście stron prawdy o czasach SZSP/ZSP, porcja żalu i obaw, ale też nadzieja zawarta w postulatach, wszystko językiem zgrabnym i poręcznym. Masz pióro – komentują. Drugi tekst już wyraźnie polityczny: „Komu najpierw zrobić dobrze”. Albo pomyślimy o ludziach zmielonych przez Transformację, albo załapiemy się do wygodnego ekspresu, który jednak nieuchronnie zmierza po równi. Ten tekst już nie miał takiego wzięcia, chociaż Prezes zakwalifikował go również do Internetu.

Jankowice już za kilka dni, a tu Gazeta rozpisuje się o tym, iż zbierają się tam masoni z Ordynackiej, aby zaczaić się na niewinną Polskę, kraj szlachetnych Michników i przemądrych Geremków, kryształowych Mazowieckich i kompetentnych oraz sprawnych Balcerowiczów. Zamachną się na tę Polskę i ją niechybnie pożrą. Nooo, teraz to już na pewno muszę pojechać, choćbym przez następny tydzień miał jeść trawę.

Jest świeżo po gazetowych tekstach Profesora z Torunia, który – podjudzony przez Prezydenta – zrugał Sekretarza Rady za bezczelność i rzucił na pożarcie publiczności pomysł na wybory do Parlamentu Europejskiego: powstaną bezpartyjne komitety obywatelskie, jak za Solidarności, tylko te nasze, lepsze. Wielka gra nadmuchanymi balonami. Chorzy oni wszyscy, czy co?

Na dworcu w Poznaniu poodnajdywaliśmy się. Zamiast autokaru podjechały prywatne samochody. W naszym – pięciu chłopa, licząc kierowcę. Kto ty? Komisja kultury, a ty? Kiedyś ruch naukowy. Aaaa! Nie pamiętasz mnie, ja jestem politolog z UAM? Jasne, kopę lat! A ty, kolego? Ja w bratniackiej pomocy. Świetnie, zawsze od tego zaczynaliśmy... I tak rozpoznawaliśmy się i obmacywali dwadzieścia kilometrów, aż dotarliśmy do pergoli pilnowanej przez ochroniarzy. Co u licha, bin Laden jakiś czy bucowate prominenctwo?!? Nie, to my wszyscy jesteśmy chronieni, bo dziennikarze masowo napłynęli. Uff, jestem na liście.

Na przymurku stoją nasi. Niektórych nie widziałem z dziesięć lat, innych widuję często, ale w telewizji. Poza tym nic się nie zmieniło, jak za dawnych lat, tylko ci ważniejsi jakby rezerwy nabrali, widać tremę, coś więc chyba knują, tak mi mówi doświadczenie. Cześć, Włodek, cześć, Robert, witaj Marku, jak tam sprawy? Rąsia, klapa, trzym się, stawaj do kolejki, 50 od łebka za pobyt.

Na sali obrad napięcie mija: to już nasz żywioł, każdy tu wie, jak się gra w zebranie działaczy, kiedy co powiedzieć, żeby po zebraniu być pozytywnie kojarzonym. Pierwsze skrzypce dawno rozdane, trzeba grać o inne przyczółki. Dobra jest, kto chciał ten mnie zna. Druga część po kolacji, tam trzeba wystąpić właściwie, z celem. A tu niespodzianka, mój zespół jest nie dość że marny, to jeszcze nie najważniejszy. Chyłkiem zmieniam barwy, jest! Tu siedzą najwięksi, więc gramy po całości. Byle nie za mocno, bo stłamszą. OK., poszło. Jeszcze tylko wyczuć, po co właściwie tu przyjechaliśmy, co ich tak tremowało na przywitaniu. Jest: o drugiej w nocy już wiadomo. Zmieniamy Prezesa. Można iść spać.

Rano niespodzianka ekstra. Włodek przyjechał z gotową deklaracją programową. Aha, trzeba to ugrać. Ludzie się trochę bzdyczą, ale chyba nie wiedzą, o co chodzi. Daję ruch do kompromisu, wyszło. Jestem wielki.

Wracam samochodem z ludźmi ambitnymi. Do Warszawy jest parę mil, namówiliśmy się na wspólną robotę. Jak w przedszkolu. A przecież to nie szopka, tylko poważne klocki.

Po kilku dniach już robimy spotkanie w Skarpie. Ja robię, tamci mądrują. Tu politycy, tam etnopolitolodzy, zastawiona na polityków pułapka udała się, jest efekt merytoryczny (konfrontacja poglądów między politykami i uczonymi) i polityczny (moje nazwisko zagrało). Jest już lista dalszych spotkań skarpowych, a tu już trzeba się wybierać do nowej komisji branżowej. Kilka tygodni podchodów i wszystko jasne: jako niegroźny zostałem wystawiony do funkcji. Nie wiedzą, jakie ze mnie ziółko. Szybko komunikat do kierownictwa i już jestem zaklepany, stało się. Ja jestem szef, ja jestem mózg, ja jestem fajny, ja jestem ważny. A oni mają pewność, że wzięli sobie tymczasowca, żeby rozkręcił i poddał się. Ooo, nie! Tak było dwadzieścia i piętnaście lat temu! Teraz ja gram.

Zbieram zakapiorów i po dwóch tygodniach mam grubą książkę, materiał do dyskusji programowej. W tajemnicy zaś montuję wielki ojczyźniany projekt i dyskretnie go sprzedaję ludziom. Zabezpieczam się robiąc otwarte zebrania, nawet kosztem takim, że nieświadomi niczego ludzie zaczną szumieć i marudzić, że nie wiedzą o co chodzi i traktuje się ich przedmiotowo. Nie bójta się, załapiecie, jak już sprawa stanie się dobrem publicznym i państwowym zarazem, teraz harcujcie, potem będziecie dziękować. Jak zwykle, oprócz maruderów mam robotnych chętnych i trochę grajków. Poradzimy sobie.

Rozsypała się grupa, która mnie wystawiła. Pogubiłem się na moment, ale jeden z nich zna mnie dwadzieścia parę lat, idzie w bój ze mną, reszta go jakoś tam poważa, więc robimy duet. Z tyłu głowy mam nieco obaw, ale raz kozie śmierć, niech będzie wiceszefem. Już przecież obok książki programowej inny zespół napisał projekt wagi państwowej, kilka ważnych miejsc i kilku urzędników kupiło to, pani minister deklaruje pomoc, pan burmistrz deklaruje pilotaż. Tego już się nie wycofa, chyba że z trzaskiem. Wpisali mnie wreszcie do Zespołu Programowego Kongresu. Mam co tam przynieść, dwa duże opracowania, kwity ideolo i rozgrzaną pomysłami głowę. Oraz konferencję na marzec, środowiska edukacyjne. Oraz Forum Inteligencji Polskiej na maj, razem z innymi komisjami branżowymi. Jezus Maria! Nikt tyle nie narobił! A to dopiero 50 dni mojej komisji.

Idą święta. Rok kończę dobrze. Formalnie się usytuowałem, roboty narobione, a jeszcze w zanadrzu niemały jej zapas, chętnych do pracy niemało, żadnego fault pas nie wykonałem, Prezes cichcem przygląda się, wrogowie – jeśli są – nie mają powodu do zaczepki.

Jak zwykle, kraj zasypia na dwa tygodnie. W tym czasie ja potasuję karty i przegrupuję siły. Okopię moją komisje w taki sposób, że żaden diabeł się nie dobierze do jej zasobów. Za kwartał powinniśmy mieć siatkę ludzi w kraju i nie-do-podważenia pozycję wewnątrz firmy. Czyli moc polityczną, markę merytoryczną, wzięcie medialne.

No, właśnie. Tu kończą się przedbiegi. Mam zagwozdkę medialną. Czuję się moralnie nie najgorzej, przez całe lata i zimy trzymałem kręgosłup ideowy i nie dawałem się skusić na wredne układy, byłem pryncypialny i nie do wzięcia, ale narosła mi kartoteka u różnych mundurowych i nie mundurowych. W każdej chwili można mi uszyć takie buty, że się nie pozbieram, a wtedy cała sprawa upadnie. Wtedy bowiem nie liczy się moralność, tylko haki, jakie ktoś ma na człowieka.

No, nie wiem.